W tej katastrofie zginęło 10 żołnierzy. Większość miała 20 lat

4 czerwca 1988 roku przed godziną siódmą 13 żołnierzy jedzie ciężarówką wojskową na prace melioracyjne do wsi Żukowice. Są na zasadniczej służbie w Kożuchowie w dzisiejszym Lubuskiem. Przystają w Bytomiu Odrzańskim. Wysiada jeden z nich, oszukując swoje przeznaczenie. Za chwilę dojeżdżają na przejazd kolejowy pod Bytomiem. Jest kategorii D: ma tylko znaki ostrzegawcze dla kierowców i krzyż św. Andrzeja. Zasłaniają go krzewy i słupy trakcyjne. 

Fot. Tomasz Gawałkiewicz

Najprawdopodobniej było tak: jeden pociąg przejeżdża, wtedy kierowca auta wjeżdża na przejazd, ale nie dostrzega, że z drugiej strony nadjeżdża kolejny pociąg z prędkością 100 km/godz. Dochodzi do katastrofy. Ginie 10 żołnierzy, część z nich na miejscu. Pociąg, z którym zderzyła się ciężarówka, był składem dodatkowym, tego dnia jechał pierwszy raz. Zawiózł dzieci na kolonie do Głogowa i wracał pusty.

W starze 66 było osiem kanistrów z benzyną. Po uderzeniu wybuchł pożar, żołnierze zamienili się w żywe pochodnie. Dwóch przeżyło, inni próbowali się jeszcze ratować. – Pani Zosia, która mieszka obok przejazdu, opowiada, że podbiegł do niej palący się chłopak – mówi st. chor. Ryszard Stępniewski, który służył w jednostce w Kożuchowie. – Rzucił się na ziemię, krzyczał: „Wody!”, i przy niej skonał. 

To były czarne dni w polskim wojsku. Wcześniej, 19 maja, wydarzyła się katastrofa kolejowa w Pile. Tam również zginęło 10 żołnierzy, 28 zostało rannych. 

Świadek 

W katastrofie pod Bytomiem Odrzańskim zginął st. szer. Robert Kopciuch. Nie dożył 21. urodzin. Zginął na miejscu. – Brat leżał prawdopodobnie pod słupem – mówi pani Eleonora, jego siostra. – Słyszałam opowieści, że to były straszne sceny: chłopcy płonęli i biegali, wołając o pomoc. 

Robert był dobrym bratem. Miał być świadkiem na jej ślubie. – Nas było sześcioro, on najmłodszy – opowiada. – Zawsze można było na niego liczyć. Miał swoje za uszami, od małego wszędzie go było pełno. Potrafił narozrabiać jak każdy młody chłopak. Jak coś zbroiliśmy, to zrzucaliśmy winę na Roberta – jemu zawsze się upiekło, bo był najmłodszy. Znosił do domu zwierzęta z okolicy, które potrzebowały pomocy. Byłam z nim bardzo zżyta. Chodziliśmy razem na imprezy. Robert zaczął mnie uczyć jazdy samochodem, a kiedyś ludzie się dziwili: Kobieta za kierownicą? On zawsze powtarzał: Jak się nauczysz, nie będziesz zależna od męża. 

– Aż mi się ręce trzęsą, jak o tym opowiadam. Brakuje mi go – przyznaje pani Eleonora. – Czasem zastanawiam się, co by było, gdyby nadal żył. Jak umiera ktoś starszy, jest inaczej: przeżył swoje życie. Ale brat był młodziutki, nie dostał takiej szansy. 

Ostatni raz spotkali się dzień przed śmiercią Roberta. Przyjechał na chwilę do rodzinnego domu. Poprosił mamę, by zrobiła pierogi. Pani Eleonora: – Wiele rzeczy wymazałam z pamięci. Pewnie dla zdrowia psychicznego. Około godziny siódmej zaczęły strasznie wyć syreny. Przerażające. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Drugi brat był wtedy kierowcą autobusu i wysłali go, by odebrał pasażerów tych pociągów. Na miejscu widział ciała i doszczętnie zniszczony samochód. Zwrócił uwagę szczególnie na jedno ciało. Leżało przykryte, ale było widać blond włosy. To był nasz brat. 

– Wojsko poinformowało nas o tragedii dopiero wieczorem. Dwanaście godzin po wypadku przyjechał wysoko postawiony oficer – opowiada siostra Roberta. – Później mama walczyła o to, by otworzyli trumnę, bo chciała zobaczyć, czy na pewno chowa swojego syna. W organizacji pogrzebu pomagała ciocia, bo mama i ojciec sami nie byli w stanie sobie z tym poradzić. Robert został pochowany w pobliskiej Nowej Soli. Były salwy honorowe, przyszło mnóstwo ludzi. 

– Do dziś mam tak, że jak jadę samochodem i widzę przejazd, najchętniej zamknęłabym oczy – przyznaje pani Eleonora. – To we mnie siedzi. Boję się takich miejsc, wręcz staram się omijać przejazdy. Na grobie jest zdjęcie Roberta i trudno mi się na nie patrzy. Mama chciała, żeby był jego portret i wszyscy to uszanowaliśmy. Dlatego częściej jeżdżę na miejsce katastrofy niż na cmentarz – przyznaje siostra Roberta. – Tata umarł wiele lat później, został pochowany z synem. Tak chciał. On był jego oczkiem w głowie, bardzo go kochał. Dla naszej rodziny wypadek jest piętnem, które odczuwamy do dziś. Po katastrofie wszyscy na własną rękę, prywatnie, korzystaliśmy z pomocy psychologicznej. 

Przysięga 

St. chor. sztab. Ryszard Baszak był szefem kompanii zaopatrzenia. W czerwcu 1988 roku pełnił też obowiązki dowódcy kompanii, pierwszy był na urlopie. 4 czerwca jechał do jednostki na przysięgę. Po drodze spotkał kwatermistrza. – Zatrzymał się i powiedział mi o wypadku – wspomina Baszak. – Pojechałem na miejsce. Widok był tragiczny: ciężarówka roztrzaskana, wszystko spalone, wszędzie porozrzucane buty. Część żołnierzy zabrało już pogotowie. Później pojechałem z prokuratorem do szpitala, by w prosektorium zidentyfikować ciała. 

W poniedziałek Baszak dostał jeszcze jeden telefon z prokuratury. Znowu miał się do niej zgłosić. – Bo im te karteczki się pogubiły – rozkłada ręce. – Ponownie musiałem to przeżywać. 

Ryszard Matejko to emerytowany strażak z Nowej Soli. Ze służb mundurowych jako pierwsi na miejscu wypadku byli nowosolscy strażacy. 

– Gdy dojechaliśmy, paliła się jedna z lokomotyw – wspomina Matejko. – Niektórzy chłopcy jeszcze się ruszali, więc najpierw zaczęliśmy im udzielać pierwszej pomocy. Potem zajęły się nimi służby medyczne, my gasi liśmy lokomotywę. Żołnierze ze strażakami wrzucali później zwłoki do worków. Jak na tamte czasy i sprzęt, który mieliśmy, akcja przebiegła sprawnie. Przyjechała policja, przyleciał helikopter z wojskowymi oficerami śledczymi, a z Zielonej Góry dojechał samochód ratownictwa technicznego, który miał agregat i rozwieraki. –

Kierowca stara zakleszczył się w pojeździe, bo rama auta była zgnieciona, zwinięta w rulon. Razem z nim – opowiada Matejko. Ten kierowca już nie żył. Był ostatnim człowiekiem, którego ewakuowali z miejsca wypadku. – Do tej pory mam go przed oczami – zaznacza strażak. 

– Tamtego dnia o ósmej mieliśmy koniec zmiany – wspomina Matejko. – Dowódca plutonu zarządził, że nowa zmiana nie pojedzie na miejsce i nas nie podmieni. Byli gotowi, chcieli jechać. Ale chciał oszczędzić im widoku tej tragedii i traumy. Dodatkowa pomoc była zbędna, poszkodowani zostali już zabrani przez pogotowie. 

Matejko jako zawodowy strażak przepracował dwadzieścia lat: – To był najtragiczniejszy wypadek, jaki widziałem. Nigdy go nie zapomnę. 

Dwadzieścia dni cierpienia 

St. szer. Jerzy Piłat, jedna z ofiar wypadku, pochodził z Lubelszczyzny. Miał jedną siostrę, trzy lata starszą – Marta Słoka mieszkała wówczas koło Wałbrzycha. – To było bardzo dobre dziecko. Wspaniały, otwarty chłopak, który miał dziewczynę i plany na przyszłość – siostra opowiada o bracie. – Był wrażliwy na krzywdę innych. Nikogo od siebie nie odtrącał, solidaryzował się ze słabszymi. Miał dobre serce, więc był lubiany. 

Pani Marta o dramacie dowiedziała się od rodziców, wysłali telegram. – Od razu wsiedli do pociągu, by pojechać do szpitala w Nowej Soli – wspomina. – Tata zobaczył Jurka, ale mamie nie pozwolił już wejść do sali. 

Jerzy został przetransportowany helikopterem do szpitala w Warszawie. Po 20 dniach zmarł. – To było dla niego 20 dni cierpienia. I najtrudniejszy czas w naszym życiu – wzrusza się pani Marta. – Wielu jego kolegów Pan Bóg powołał od razu, a on musiał tak cierpieć. Był przytomny, rozmawialiśmy. Opowiadał, że siedział w połowie ciężarówki i wyrzuciła go z niej siła wybuchu. I że się palił. Później stracił przytomność. 

Siostra Jerzego ma duży żal do wojska: – Za to, że wtedy nie dostaliśmy żadnego wsparcia, psychologa. Zosta liśmy sami z bólem i płaczem. Po drugie, jak zrobili już pomnik, na tablicy napisali błędnie kilka nazwisk chłopaków. Później to zostało naprawione. Jak mogło dojść do czegoś takiego? Po trzecie, wysłali brata do wojska na drugi koniec Polski, widzieliśmy się raptem kilka razy w ciągu dwóch lat. Nie można było chłopaka ulokować gdzieś bliżej? Przecież to było dziecko. – Czas leczy rany? Nieprawda. Nie leczy, tylko człowiek po prostu żyje dalej, bo musi. Jakoś się z tym próbuje oswajać – mówi pani Marta. – Rodzice do dziś cieszą się codziennością: mają mnie, dwoje wnuków, prawnuki, ale to, co stało się z Jurkiem, głęboko w nich siedzi. Wychodzi podczas świąt, rodzinnych spotkań. 

Pani Marta rok po katastrofie uczestniczyła z rodzicami w odsłonięciu pomnika. Postawiło go wojsko. Od tamtej pory musiało upłynąć ponad trzydzieści lat, by odwiedziła to miejsce ponownie. Katastrofą zaczęła się interesować jej córka. – Nawiązała kontakt z rezerwistami – mówi pani Marta. – Dla córki i syna moment, w którym stanęli w końcu przed pomnikiem, okazał się bardzo ważny. 

Na początku czerwca 2023 roku, w 35. rocznicę tragedii, siostra Jerzego również była z rodziną na obchodach. Mówi, że to jest im potrzebne. 

Kumple 

Starszy chor. Stępniewski: – To była jedna z największych katastrof w Polsce po drugiej wojnie światowej. Szkoda chłopaków. Znaleźli się w złym czasie w złym miejscu. 

Wojskowy razem z rezerwistami zaangażował się w pielęgnowanie pamięci o żołnierzach. Uroczystości 35. rocznicy wypadku były wyjątkowe. Przyjechała wojskowa asysta honorowa, po raz pierwszy od 34 lat. W 2019 powstała facebookowa grupa Rezerwiści JW 3001 Kożuchów. Założyli ją Janusz Kozłowski, Sławomir Toliński i Jacek Gąszczak. Na miejscu katastrofy postawili także swoją tabliczkę. – Trzeba pamiętać o chłopakach, byli naszymi kumplami – zaznacza Kozłowski. – Robimy to też z szacunku dla rodzin ofiar. 

Ich działania wspiera burmistrz Bytomia Odrzańskiego Jacek Sauter: – Przez lata miałem nadzieję, że wyciągniemy z tego wnioski i po takiej tragedii już nikt nie będzie ginął na polskich przejazdach kolejowych. Niestety, widzimy, że ciągle dzieje się coś złego, czyli chyba jednak nie potrafimy wyciągać wniosków.  

2023-11-29

Mateusz Pojnar