Każdy przeżywał swój dramat. Zarówno rodziny tych, którzy zginęli, jak i ci, którzy ocaleli. Historia Teresy Sienkiewicz jest mało znana, a jeszcze bardziej tragiczna. – Całe środowisko marynarskie było wstrząśnięte tą katastrofą – opowiada Katarzyna Hipsz, żona starszego mechanika, który sporą część życia spędził na morzu. – Niewiele pamiętam, minęło już tyle czasu, to prawie 33 lata. Bodaj któraś z koleżanek, też żona pływającego, powiedziała mi wtedy, że „Solidarność” w Polskich Liniach Oceanicznych organizuje akcję pomocy dla dzieci stewardesy, która zginęła na „Heweliuszu”, a wcześniej straciła na morzu męża. Los dramatycznie ją doświadczył. Chodziło o pieniądze. Wiele osób, nawet niezwiązanych z rodzinami marynarskimi, zaangażowało się w pomoc. Pieniądze trafiły do najbliższej rodziny.
Teresa Sienkiewicz pracowała w służbach lądowych Polskich Linii Oceanicznych. Pogodna, bardzo lubiana. Jej o rok młodszy mąż pływał na jednostkach tego armatora. Po jego nagłej śmierci została sama z dwójką dzieci, które trzeba było utrzymać.
Prom „Jan Heweliusz” miał w tamtym czasie już kilkanaście lat. Przez większość czasu był własnością PLO, ale po przemianach ustrojowych w Polsce został wyczarterowany przez prywatną spółkę Euroafrica ze Szczecina, powstałą z prywatyzacji części PLO. Wciąż jednak pływali na nim marynarze zatrudniani przez gdyńskiego armatora.
Nie było tajemnicą, że w PLO panowała zasada, że jeśli marynarz umrze w czasie pełnienia obowiązków, jego miejsce będzie mógł zająć ktoś z najbliższej rodziny. I tak też miało się stać po śmierci męża pani Teresy. Jednak, co potwierdził w rozmowie z „Krytyką Polityczną” Adam Zadworny, autor książki „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku”, do pracy na promach niełatwo było się dostać, mogli tam trafiać tylko wybrańcy. Mówiło się wręcz, że aby dostać tam pracę, nieraz trzeba było dać łapówkę, tudzież mieć plecy w organizacji partyjnej, u armatora lub skorzystać z dyskretnej interwencji SB. Poza tym na promach kwitł lewy biznes.
– Na „Heweliuszu” – opowiadał Adam Zadworny – działała już od lat 70., czyli w zasadzie od narodzin tego promu, bardzo sprawna, dobrze zorganizowana „spółdzielnia pokładowa”, jak marynarze nieformalnie nazywali grupy przemytników. Przewożono wszystko. Do Ystad przede wszystkim polski alkohol i papierosy. Cena tzw. żytniej z kłoskiem w ówczesnych sklepach Pewexu to było tylko 70 centów, a w Szwecji za taką butelkę można było dostać nawet 8 dolarów. A było to w czasach, gdy równowartość średniej pensji polskiego robotnika wynosiła 20 – 25 dolarów, a rejsy odbywały się codziennie, promy pływały jak tramwaje, w tę i z powrotem.
Trudno się zatem dziwić, że chętnych do pracy na promach nie brakowało. Z tego, co udało nam się dowiedzieć, Teresa Sienkiewicz dostała tam pracę po śmierci męża dzięki życzliwości ludzi z PLO, którzy zwyczajnie ją lubili i szanowali, bo była dobrym pracownikiem i chcieli jej pomóc w trudnej sytuacji. Cieszyła się, bo była to szansa na poprawę bytu. Zarobki na morzu zawsze były lepsze od pensji lądowych. Prom zaś był o tyle dobry, że praca odbywała się tam na zmianę – dwa tygodnie na dwa tygodnie. Stewardesa nie musiała zatem opuszczać dzieci na wiele miesięcy, jak większość marynarzy.
Jak wspomina Jerzy Wieliński, były dyrektor ds. pracowniczych PLO, w tamtym okresie generalnie nie dawano już zgody na mustrowanie na statkach dla rodzin zmarłych marynarzy. – I ona nie miała na to mojej zgody. Wszystko załatwiono poza mną. Przyszła do mnie już z walizką, kiedy autobus do Świnoujścia z członkami załogi czekał pod budynkiem. „Panie dyrektorze, to od pana tylko zależy ten mój wyjazd, od pańskiego podpisu” – powiedziała. Cóż miałem zrobić. Nie mogłem nie podpisać, choć dziś wiem, że gdybym tego podpisu nie złożył, to dziewczyna by żyła.
Pojechała. To była jej pierwsza zmiana. Zrobiła zaledwie kilka rejsów. Wiadomo też, że na początku katastrofy na „Heweliuszu” uratowała się – znalazła się w wodzie, a potem na jednej z tratw. Musiała dopchnąć ją fala, bo sama z pewnością nie miałaby siły się tam dostać. Woda miała temperaturę dwóch stopni, usztywniała ciało i odbierała sprawczość. – Ludzie wpadali i wypadali z tych tratw – mówi dyr. Wieliński. – Opowiadał mi o tym jeden z ocalałych, ochmistrz Edward Kurpiel. On ją widział. Pamięta, że kombinezon miała założony tylko do połowy.
Z innej relacji Edwarda Kurpiela wynika, że jeden z niemieckich helikopterów ratowniczych wyrzucił im linkę. – Jednak przy podmuchu zrzutka zaczepiła o tratwę, w której znajdowało się pięć osób, wśród nich Teresa Sienkiewicz. Tratwa wywróciła się do góry dnem. W ostatniej chwili wyskoczyły z niej dwie osoby. Trzy pozostałe, ubrane w kombinezony, wypchane siłą wyporu nie mogły wypłynąć spod wywróconej do góry dnem tratwy. Przez dwie godziny wołali o pomoc. Nie udało się ich uratować…
– Rodziny marynarskie bardzo tę katastrofę przeżywały – wspomina Katarzyna Hipsz. – Dla nas wszystkich była to wielka tragedia, ale w przypadku Teresy było to jeszcze silniejsze. Nie dosyć, że straciła męża, to sama pojechała do pracy po śmierć.