R E K L A M A
R E K L A M A

Nie żegnajcie go ciszą. Wspominamy Marcina Urbaniaka

Artyści tacy jak on nie zamykają się w dacie urodzenia i śmierci. Oni raczej znikają za rogiem, zostawiając za sobą dźwięk, który jeszcze długo odbija się od ścian. Urbaniak był muzyką w sensie najgłębszym: – Jazz jest życiem, sercem, miłością i prawdą – mówił. I tę prawdę grał do końca.

Fot. Piotr Kamionka/Angora

Zaczynał jako cudowne dziecko skrzypiec klasycznych. Ale w wieku trzynastu lat zakochał się w jazzie i od tej miłości nie było już odwrotu. Jego matka miała powiedzieć: – W dniu, w którym kupiłam ci saksofon, straciłam syna. Straciła – ale świat zyskał artystę. Skrzypce nazywał żoną, saksofon kochanką. Ten żart powracał często, bo dobrze oddawał jego charakter. Był człowiekiem namiętnym, intensywnym, nieznoszącym półśrodków. Czterokrotnie żonaty, zawsze w drodze, zawsze pomiędzy koncertem a kolejnym projektem. Jazz był dla niego pierwszą i najważniejszą miłością, ale obok niej pojawiały się kobiety, które próbowały dotrzymać mu kroku.

Pierwszą żoną została Urszula Dudziak – jedna z najważniejszych wokalistek jazzowych świata. Tworzyli duet artystyczny i życiowy, który w latach 70. podbił Amerykę. Razem nagrywali płyty, koncertowali, budowali pozycję w Nowym Jorku. Ich związek był intensywny, twórczy, ale i trudny. Doczekali się dwóch córek – Katarzyny i Miki. Drugą partnerką artysty była Liliana Komorowska, aktorka. To związek krótszy, mniej medialny, ale znaczący w jego biografii. Trzecia żona to Barbara Trela, osoba spoza show-biznesu. Urbaniak na chwilę próbował życia spokojniejszego, bardziej prywatnego. Nigdy nie potrafił jednak przestać myśleć o muzyce, projektach artystycznych, ciągłych koncertach. Ostatnią, czwartą swoją kobietę, która była z nim do końca, poznał w dramatycznych okolicznościach. Dorota Palmowska znalazła go na schodach podczas ataku padaczki. Została jego żoną, opiekunką, menedżerką i najbliższą towarzyszką ostatnich lat. To ona w mediach społecznościowych opisała ostatnie chwile artysty: – Michaś, gdy w czwartek wyszliś my na nasz codzienny spacer, gdy straciłeś przytomność i gdy karetka zabrała Cię do szpitala, świat się znowu zatrzymał. Fantastyczni ludzie nam pomogli, bo ostatnio mieliśmy do nich szczęście. Walczyliśmy codziennie przez ostatnie półtora roku. Od Twojego wyjścia z pierwszej śpiączki wszystko się zmieniło. Życie nam zwolniło, mało wyjeżdżaliśmy, ale czasem się działo… Jak to zwykle z Tobą. Starałeś się pracować. Chciałeś wydać „Kind of Blues”, spamowałeś ostro na WhatsAppie, pisałeś partytury z Peterem, szukaliście bitów z Zuzą i robiłeś filmiki z AI. Wreszcie mieliśmy czas na „Rodzinę Soprano”, którą uwielbiałeś, a raz nawet byliśmy w teatrze! Robiłam Twoje ulubione placuszki z jabłkiem z przepisu Hani. Lubiłeś oszukiwać, że wszystko jest OK. Mówiłeś: „Dosia, znowu udawałem, że jestem zdrowy”. Mieliśmy wyjechać na święta, chciałeś być z moją Mamą, Kasią i Miką…

Muzycznie Urbaniak nigdy nie zwalniał. Po wyjeździe do Nowego Jorku w 1973 roku stał się jednym z najciekawszych europejskich jazzmanów w USA. Jego płyty z lat 70. dziś uchodzą za klasykę jazz fusion. Łączył jazz z funkiem, soulem, muzyką ludową, elektroniką. – Wszystko musi groove’ować – powtarzał. Grał z największymi: Herbiem Hancockiem, Joe Zawinulem, Billym Cobhamem, Marcusem Millerem, Michaelem Breckerem. Był mentorem dla młodych muzyków – wielu z nich zaczynało u Urbaniaka jako nastolatkowie, by później trafić do światowej elity.

Dobieram takich muzyków, którzy potrafią zagrać lepiej, niż sugerują nuty – mówił. Najważniejszym momentem jego kariery było spotkanie z Milesem Davisem. Urbaniak był jedynym Polakiem, który zagrał na jednej z płyt Davisa – „Tutu”. Po nagraniach Mistrz Davis podszedł do niego i zapytał: – Jak się czujesz? – Pobeczałem się jak głupi – wspominał. Emigracja dała mu wolność, ale odebrała złudzenia. Życie w Nowym Jorku oznaczało nieustanną walkę: o kontrakty, o uwagę, o miejsce na scenie. – Nowy Jork może zmęczyć, ale nigdy nie rozczarować – mówił. Nie wierzył w stabilizację. Nawet sukces traktował jako coś tymczasowego. Dlatego nagrywał tak dużo i różnorodnie. Każda płyta była kolejną próbą odpowiedzi na pytanie, czym jeszcze może być jazz. To jeden z ostatnich wielkich jazzmanów, którzy naprawdę wierzyli w ideę mistrzostwa. Nie w znaczeniu akademickim, lecz egzystencjalnym. – Jest tylko dwanaście nut. Reszta to wyobraźnia – powtarzał.

Postać symboliczna – dowód, że można wyjechać z kraju i nie stracić tożsamości. Nie udawał Amerykanina. Nie wypierał się pochodzenia. Wręcz przeciwnie – wplatał polskość w światowy język muzyki tak naturalnie, że nikt nie pytał o paszport. Był ambasadorem bez nominacji, nauczycielem bez katedry, liderem bez korony. Walczył też z alkoholizmem. Przez siedemnaście lat pił, przez kolejne siedemnaście nie pił wcale. – Lepiej jest nie pić – mówił krótko. Do końca życia tworzył. Pisał muzykę filmową, planował kolejne projekty. Ostatnie solo zagrał w październiku 2025 roku. Dlatego nie żegnajcie go ciszą. Nie znosił ciszy! Włączcie jego płyty. Posłuchajcie, jak jazz wciąż żyje. Bo Michał Urbaniak nie odszedł. On po prostu improwizuje gdzie indziej.

2025-12-31

(GK) na podst.: Onet, wp.pl, TVN24 i innych materiałów prasowych