Zaczynał jako cudowne dziecko skrzypiec klasycznych. Ale w wieku trzynastu lat zakochał się w jazzie i od tej miłości nie było już odwrotu. Jego matka miała powiedzieć: – W dniu, w którym kupiłam ci saksofon, straciłam syna. Straciła – ale świat zyskał artystę. Skrzypce nazywał żoną, saksofon kochanką. Ten żart powracał często, bo dobrze oddawał jego charakter. Był człowiekiem namiętnym, intensywnym, nieznoszącym półśrodków. Czterokrotnie żonaty, zawsze w drodze, zawsze pomiędzy koncertem a kolejnym projektem. Jazz był dla niego pierwszą i najważniejszą miłością, ale obok niej pojawiały się kobiety, które próbowały dotrzymać mu kroku.
Pierwszą żoną została Urszula Dudziak – jedna z najważniejszych wokalistek jazzowych świata. Tworzyli duet artystyczny i życiowy, który w latach 70. podbił Amerykę. Razem nagrywali płyty, koncertowali, budowali pozycję w Nowym Jorku. Ich związek był intensywny, twórczy, ale i trudny. Doczekali się dwóch córek – Katarzyny i Miki. Drugą partnerką artysty była Liliana Komorowska, aktorka. To związek krótszy, mniej medialny, ale znaczący w jego biografii. Trzecia żona to Barbara Trela, osoba spoza show-biznesu. Urbaniak na chwilę próbował życia spokojniejszego, bardziej prywatnego. Nigdy nie potrafił jednak przestać myśleć o muzyce, projektach artystycznych, ciągłych koncertach. Ostatnią, czwartą swoją kobietę, która była z nim do końca, poznał w dramatycznych okolicznościach. Dorota Palmowska znalazła go na schodach podczas ataku padaczki. Została jego żoną, opiekunką, menedżerką i najbliższą towarzyszką ostatnich lat. To ona w mediach społecznościowych opisała ostatnie chwile artysty: – Michaś, gdy w czwartek wyszliś my na nasz codzienny spacer, gdy straciłeś przytomność i gdy karetka zabrała Cię do szpitala, świat się znowu zatrzymał. Fantastyczni ludzie nam pomogli, bo ostatnio mieliśmy do nich szczęście. Walczyliśmy codziennie przez ostatnie półtora roku. Od Twojego wyjścia z pierwszej śpiączki wszystko się zmieniło. Życie nam zwolniło, mało wyjeżdżaliśmy, ale czasem się działo… Jak to zwykle z Tobą. Starałeś się pracować. Chciałeś wydać „Kind of Blues”, spamowałeś ostro na WhatsAppie, pisałeś partytury z Peterem, szukaliście bitów z Zuzą i robiłeś filmiki z AI. Wreszcie mieliśmy czas na „Rodzinę Soprano”, którą uwielbiałeś, a raz nawet byliśmy w teatrze! Robiłam Twoje ulubione placuszki z jabłkiem z przepisu Hani. Lubiłeś oszukiwać, że wszystko jest OK. Mówiłeś: „Dosia, znowu udawałem, że jestem zdrowy”. Mieliśmy wyjechać na święta, chciałeś być z moją Mamą, Kasią i Miką…
Muzycznie Urbaniak nigdy nie zwalniał. Po wyjeździe do Nowego Jorku w 1973 roku stał się jednym z najciekawszych europejskich jazzmanów w USA. Jego płyty z lat 70. dziś uchodzą za klasykę jazz fusion. Łączył jazz z funkiem, soulem, muzyką ludową, elektroniką. – Wszystko musi groove’ować – powtarzał. Grał z największymi: Herbiem Hancockiem, Joe Zawinulem, Billym Cobhamem, Marcusem Millerem, Michaelem Breckerem. Był mentorem dla młodych muzyków – wielu z nich zaczynało u Urbaniaka jako nastolatkowie, by później trafić do światowej elity.
– Dobieram takich muzyków, którzy potrafią zagrać lepiej, niż sugerują nuty – mówił. Najważniejszym momentem jego kariery było spotkanie z Milesem Davisem. Urbaniak był jedynym Polakiem, który zagrał na jednej z płyt Davisa – „Tutu”. Po nagraniach Mistrz Davis podszedł do niego i zapytał: – Jak się czujesz? – Pobeczałem się jak głupi – wspominał. Emigracja dała mu wolność, ale odebrała złudzenia. Życie w Nowym Jorku oznaczało nieustanną walkę: o kontrakty, o uwagę, o miejsce na scenie. – Nowy Jork może zmęczyć, ale nigdy nie rozczarować – mówił. Nie wierzył w stabilizację. Nawet sukces traktował jako coś tymczasowego. Dlatego nagrywał tak dużo i różnorodnie. Każda płyta była kolejną próbą odpowiedzi na pytanie, czym jeszcze może być jazz. To jeden z ostatnich wielkich jazzmanów, którzy naprawdę wierzyli w ideę mistrzostwa. Nie w znaczeniu akademickim, lecz egzystencjalnym. – Jest tylko dwanaście nut. Reszta to wyobraźnia – powtarzał.
Postać symboliczna – dowód, że można wyjechać z kraju i nie stracić tożsamości. Nie udawał Amerykanina. Nie wypierał się pochodzenia. Wręcz przeciwnie – wplatał polskość w światowy język muzyki tak naturalnie, że nikt nie pytał o paszport. Był ambasadorem bez nominacji, nauczycielem bez katedry, liderem bez korony. Walczył też z alkoholizmem. Przez siedemnaście lat pił, przez kolejne siedemnaście nie pił wcale. – Lepiej jest nie pić – mówił krótko. Do końca życia tworzył. Pisał muzykę filmową, planował kolejne projekty. Ostatnie solo zagrał w październiku 2025 roku. Dlatego nie żegnajcie go ciszą. Nie znosił ciszy! Włączcie jego płyty. Posłuchajcie, jak jazz wciąż żyje. Bo Michał Urbaniak nie odszedł. On po prostu improwizuje gdzie indziej.