R E K L A M A
R E K L A M A

Niech żyje Alpine! Recenzja sportowego modelu A110S

Francuski producent wyjątkowych, elitarnych aut, obchodzi w tym roku siedemdziesięciolecie istnienia. Z tej okazji polski oddział marki zaprosił grupę dziennikarzy na kameralną uroczystość. Tortu nie było, ale był... tor. Tor Modlin, niewielki obiekt szkoleniowy, z licznymi zakrętami, gdzie sportowe Alpine A110S w różnych kolorach nadwozia czuły się jak ryby w wartkiej wodzie. Nic, tylko jeździć! 

Fot. Maciej Woldan

Skoro to urodziny, warto powspominać „dzieciństwo” i przytoczyć początki Alpine. Ojcem marki przywołującej uśmiechy na twarzach miłośników motoryzacji był Jean Rédélé, zmarły w Paryżu w 2007 roku. Pochodził z rodziny, w której pasjonowano się sportami samochodowymi, a on sam uznawany jest za pioniera i wizjonera w tej dziedzinie. Najpierw prowadził salon Renault w mieście Dieppe, gdzie uważnie przyglądał się francuskim konstrukcjom. Szybko doszedł do wniosku, że uchodzące wtedy za świetne wozy – jak chociażby Renault 4CV, nazywane „powojennym samochodem doskonałym” – da się ulepszyć. Miał obsesję na punkcie „odchudzania” aut, dobrze rozumiejąc, że im mniejsza masa, tym większe szanse na lepsze wyniki w wyścigach. I większa frajda z ich prowadzenia. Uwielbiał ścigać się w niebezpiecznych Alpach, co tłumaczy pomysł na nazwę firmy założonej w 1955 roku.

Dalsza historia potoczyła się jak z filmu, a Rédélé spełnił swoje marzenie. Był nim model A106, a więc lżejszy aż o 60 kilogramów pojazd z aluminiowym nadwoziem, wzorowany na 4CV. – W lipcu 1955 roku, w zaledwie kilka miesięcy po założeniu spółki Automobiles Alpine, Jean Rédélé zaprezentował ówczesnej dyrekcji Renault trzy pierwsze egzemplarze modelu A106. Młody przedsiębiorca z Dieppe ustawił te samochody w kolorach niebieskim, białym i czerwonym na tle zabytkowego gmachu w Boulogne-Billancourt. Tą umiejętnie zaaranżowaną sceną pokazał ambicję stworzenia francuskiej marki sportowej, bazującej na układach mechanicznych Renault. Był na tyle przekonujący, że udało mu się uzyskać wsparcie dyrekcji Renault i tak rozpoczęła się niezwykła przygoda, zarazem ludzka, przemysłowa i sportowa, która trwa do dziś – czytamy w jubileuszowej notatce prasowej.

Lata leciały, Alpine święciło triumfy w motosporcie za sprawą kultowego modelu A110, produkowanego w latach 1963 – 1974, największej dumy w historii marki. Najważniejsze? Tytuł rajdowego mistrza świata producentów (1973) i dwukrotna wygrana w słynnym 24-godzinnym wyścigu Le Mans. Kontynuacja opowieści przyszła w 2017 roku, kiedy doczekaliśmy się wspaniałej reaktywacji auta z minionej epoki, tyle że zbudowanego na współczesnych podzespołach. Idea była taka sama. Nowe A110 wciąż miało być lekkie, żwawe i serwujące kierowcy solidną porcję radości. Udało się, bo trudno o drugi tak wdzięczny w prowadzeniu wóz. W głównej mierze zapewniają to napęd na tył i silnik żywcem wzięty z fenomenalnego hot-hatcha, Renault Mégane RS. Kilka lat temu miałem okazję pojeździć Alpine w „normalnych” warunkach, z dala od torów wyścigowych. Pamiętam, że niewielki, nisko zawieszony samochód bez problemu zdał egzamin. Był wdzięcznym, całkiem wygodnym (oczywiście jak na swój gabaryt) towarzyszem dla dwóch osób. Znam też takich, którzy tym wozem w dwójkę objechali pół Europy i wcale nie mieli dość. Ani siebie, ani auta. Jednak dopiero zamknięty, specjalnie przygotowany tor pozwala mu pokazać swoją szaloną, dziką naturę.

Centralnie umieszczony czterocylindrowy silnik potrafi przyjemnie warczeć, opony kleją się do asfaltu, a z każdym kolejnym okrążeniem chce się coraz szybciej wchodzić w ciasne zakręty. Tor Modlin i Alpine to połączenie doskonałe, a zabawa, jaką daje ten duet, jest niesamowita. Nie ma specjalnie długiej prostej, więc próżno liczyć na rozpędzanie się do zawrotnych prędkości. Liczy się technika i odpowiednie tempo pokonywania łuków. Zaznaczę jedynie, że sprint Alpine A110 do pierwszej setki zajmuje raptem 4,5 sekundy. Siedząc niemal na ziemi w sportowym, ale jeszcze względnie komfortowym fotelu, operując kierownicą pokrytą Alcantarą, czułem, że sprawy toczą się naprawdę szybko. Ale i bezpiecznie, bowiem nowe A110 mają to do siebie, że dość łatwo je okiełznać, w czym pomaga system kontroli trakcji. Dla bezpieczeństwa, jak i z dbałości o warte minimum 300 tysięcy złotych auta, nie wolno było go wyłączać. Dodam tylko, że podana kwota to nie koniec, jeśli chodzi o Alpine A110. Wzmocniona i jeszcze lżejsza, limitowana wersja, sygnowana literą R, kosztuje ponad pół miliona złotych. Mnóstwo pieniędzy, ale z drugiej strony mówimy o naprawdę unikatowych autach, które już po wyjechaniu z salonów cieszą się statusem kolekcjonerskich, a ich wartość nie powinna drastycznie spadać.

Fioletowy, czerwony, zielony, biały, ale… gdzie był niebieski?! Podczas urodzin zabrakło egzemplarza w kolorze najbardziej kojarzącym się z francuską marką, w którym zresztą A110 chyba najbardziej „do twarzy”. Z mniej oczywistych, dostępnych na Torze Modlin odcieni postawiłbym na głęboką zieleń, która fajnie podkreś lała detale auta, z okrągłymi, nieco wyłupiastymi „oczami” w postaci przednich lamp na czele. Odkładając jednak na bok temat kolorystyki – wbrew pozorom wcale nie tak błahy w ocenie czterech kółek – muszę przyznać, że jestem fanem tego auta, a kolor lakieru akurat w jego wypadku schodzi na dalszy plan. Żaden nie jest w stanie go oszpecić. Jeśli chodzi o przyszłość, nic nie wskazuje na to, żeby A110 miało doczekać się bezpośredniego następcy. I… bardzo dobrze! Obawiam się, że ewentualna hybrydowa – jak na panujące realia przystało – a co za tym idzie cięższa konstrukcja mogłaby w tym wypadku wszystko popsuć. Jean Rédélé raczej nie byłby jej orędownikiem. Nie tak sobie to wszystko wymyślił…

Ciekawe też, co by powiedział na wyczekiwaną nowość Alpine, która będzie… dużym, masywnym elektrycznym SUV-em coupé. Przecież to już w ogóle wizja nie z jego bajki! Tymczasem model A390, jaki będzie można zamawiać jeszcze w tym roku, nazywany przez Francuzów sportowym fastbackiem nowej ery, miał już statyczną premierę, podczas której zrobił niemałe zamieszanie. Nie dość, że wygląda naprawdę dobrze, to jeszcze w najmocniejszej wersji imponuje osiągami (470 KM i 3,9 sekundy do setki). Pytanie tylko, co z nawiązaniem do historii, mityczną duszą i czystą przyjemnością z szybkiej jazdy? Wątpliwości górują nad ciekawością, ale kto wie, może miło będzie się zaskoczyć. Pojeździmy, zobaczymy… 

2025-07-25

Maciej Woldan