„PiS w komisjach”
Byle ludzie mieli ubaw…
W pełni podzielam frustrację Pana Krzysztofa Gruszeckiego („Angora” nr 10) związaną z tymi, pożal się Boże, sejmowymi komisjami śledczymi. Konia z rzędem temu, kto sensownie wytłumaczyłby ludziom, co dotychczasowe komisje śledcze wniosły nowego dla przeciętnego Kowalskiego, poza idiotycznymi pytaniami PiS-owskich polityków, nawet z tytułami profesorskimi. Na palcach jednej ręki można policzyć posłów, którzy merytorycznie i po solidnym, osobistym przygotowaniu zadają sensowne pytania zaproszonym na przesłuchanie świadkom.
Nie podzielam natomiast w pełni opinii Autora, że pisowcy „wywalczyli sobie miejsca w tych komisjach”. Ustawa o sejmowej komisji śledczej z 21.01.1999 r. w art. 2 p. 2 stanowi, że w komisji może być do 11 posłów odzwierciedlających te kluby i koła poselskie, które mają swoich przedstawicieli w Konwencie Seniorów. A w nim, skoro PiS nie ma wicemarszałka Sejmu (bo uparli się na posłankę Witek), to ma szefa klubu. I tym argumentem pyskowali, gdzie się dało w mediach, aby mieć swoich ludzi w komisjach. Gdyby w ustawie zamiast „w Konwencie Seniorów” było zapisane „mające marszałka Sejmu i wicemarszałków”, to zamiast pani Witek od razu delegowaliby kogoś innego, gdyż o powstaniu komisji śledczych było im wiadomo od początku kadencji.
Na posiedzeniach komisji śledczych PiS-owscy delegaci zachowują się z mentalnością politycznego przestępcy, słysząc, jakie pytania zadają inni. Niby starają się czymś zaskoczyć, ale im to nie wychodzi, bo sami boją się tych silniejszych, lepiej przygotowanych (choć też nie wszyscy) do zadawania pytań. Nazwisk nie wymienię, bo szkoda znaków. Też sądzę, że żadna z tych trzech komisji (wizowa, kopertowa i pegasusowa) niczego nie udowodni wezwanym na przesłuchanie – z jednego powodu. Od kiedy sejmowe komisje powstawały – a tzw. rywinowska była pierwszą – jeszcze nikt nie został prawomocnie skazany i nie dostał kary za składanie fałszywych zeznań. A główny cel każdej komisji, czyli ewentualne zmiany w funkcjonowaniu urzędów i instytucji państwowych, jest fikcją.
Wszyscy, łącznie z posłami, wiedzą już, że komisje służą tylko do lansowania swojego wizerunku, a oglądający w TV ludzie mają ubaw zarówno z głupawych pytań, jak i odpowiedzi na nie. Sukcesem byłoby, gdyby teraz na wniosek którejkolwiek komisji złożony do prokuratury ktokolwiek został skazany prawomocnym wyrokiem. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta. Wystarczy popatrzeć na twarze tych, którzy klaszczą i machają chorągiewkami na wiecach PiS-owskich kacyków, łącznie z głową państwa. To wyborcy tej partii. Oni się cieszą, gdy po raz kolejny wchodzą do Sejmu ci sami ludzie. Im głupiej i bezsensowniej mówią, tym są dla nich lepsi, bo to swój, bo to swoja… Wydaje mi się, że jest tylko jeden pożytek z oglądania w telewizorze obrad i przesłuchań komisji. Poznajemy kulisy władzy, tej na najwyższych szczeblach. A dzięki wylewności i być może zapominalstwie niektórych przesłuchiwanych wielu z nas zastanowi się mocno: czy warto przyjmować w przyszłości propozycję pracy w wyższych urzędach państwowych.
Bo co może być, jeśli naprawdę chce się coś zmienić, a nie wiadomo, czy szef nie ma czasami czegoś tam z przeszłości za uszami i nie nakaże nam coś ważnego napisać, przygotować. Oby nie sprawdziło się nowemu pracownikowi urzędu państwowego średniowieczne powiedzenie: „Kowal zawinił, a Cygana powiesili”. ZBIGNIEW MALIK
CBA zweryfikuje dyplomy?
W przestrzeni publicznej pojawiają się coraz częściej głosy kwestionujące stopnie i tytuły naukowe. Opinie te są wygłaszane na podstawie tego, jak się zachowują i wypowiadają ci, którzy te tytuły zdobyli. Teraz na dodatek CBA zamknęło wierchuszkę sztandarowej kuźni kadr poprzedniej władzy (…). Słuchając wypowiedzi profesorów będących ministrami w poprzednim rządzie, sędziami w trybunałach lub doradcami u prezydenta, można odnieść wrażenie, że naprawdę tytuł czy stopień naukowy nie świadczą w żaden sposób o zasobach intelektualnych osoby, która go uzyskała. Nie uczyliśmy prawa na żadnym etapie kształcenia, za to raczej uczyliśmy, jak zdobyć wykształcenie psim swędem. Wydaje mi się, że po części wszyscy przyłożyliśmy się do takiego stanu rzeczy.
Jako emerytowany nauczyciel akademicki powiem o swoich doświadczeniach. Był okres, kiedy jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać uczelnie prywatne, tworzone – nie waham się tego powiedzieć – byle były. Był taki czas, że pracowałem na pięciu uczelniach jedno cześnie, na dwóch nawet byłem uczelnianym profesorem. Powiem teraz o tym, w jakich okolicznościach rozstawałem się z tymi uczelniami, co będzie przyczynkiem do opowieści, jaka była troska o jakość kształcenia. Z pierwszej uczelni wyrzucono mnie za napisanie dla wydawnictwa recenzji podręcznika przygotowanego przez profesora, kierownika katedry.
Profesor widocznie nie miał odwagi zwrócić się do mnie o tę recenzję, więc wskazał wydawcy osobę, do której ma się udać. Pewnie był przekonany, że napiszę pozytywną, bo przecież to szef. Niestety, podręcznik zawierał wiedzę z czasów, gdy to profesor studiował, więc nijak nie przystawał do rzeczywistości. Napisałem prawdę. Podziękowano mi za pracę, podręcznik wydano i uczono z niego, bo taka była wola kierownika katedry. Z drugiej wyrzucono mnie za oceny. Przedmiot był trudny, trzeba to przyznać, więc opanowanie wymagało sporego wysiłku ze strony studentów. Nic dziwnego, że przy pierwszym podejściu pozytywne oceny były rzadkością. Poprawki po wakacjach nie dano mi przeprowadzić – wypowiedziano umowę, poprawkę zrobił ktoś inny, dyplomy – jak domniemywam – dostali wszyscy. W szkołach liczyło się przecież czesne, a nie efekt kształcenia. Trzecia uczelnia rozstała się ze mną z powodów bardziej spektakularnych. Jedna z dyplomantek odkryła, że jej praca licencjacka jest do kupienia w sieci za kilkaset złotych.
Nawet się zdziwiła, że tak tanio, w dodatku od razu w wersji elektronicznej. Byłem jedną z niewielu osób, które miały dostęp do tej wersji pracy, więc w jakiś sposób podejrzenie padło na mnie. Zwróciłem się do rektora z prośbą o przeprowadzenie postępowania wyjaśniającego, w celu wskazania źródła pochodzenia prac, bo zrobionych pod moim kierunkiem znalazłem około dziesięciu. Ponieważ nic w sprawie się nie działo, napisałem pismo przypominające. Po kilku dniach dostałem zaproszenie do rektoratu, gdzie czekało na mnie wypowiedzenie. Ponieważ to nie był koniec roku akademickiego, potraktowano mnie bardzo łaskawie – dostałem wynagrodzenie za pół roku bez świadczenia pracy. Ponieważ sprzedawano wersję elektroniczną prac, znalezienie źródła nie było trudne.
Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością udało mi się ustalić, że sprzedającym była osoba zatrudniona na uczelni jako pracownik techniczny. Czwarta uczelnia, gdy popadła w kłopoty finansowe, została przejęta przez piątą. Ta piąta natomiast najzwyczajniej w świecie została zlikwidowana, a zarządzający nią odpowiada karnie przed sądem za przestępstwa finansowe. Tak zakończyła się moja walka o właś ciwą edukację młodego pokolenia. Były przypadki całkowicie patologiczne – na przykład to, że na bazarze kupowało się świadectwo dojrzałości, które następnie składało się na prywatnej uczelni. Po studiach świadectwo maturalne z bazaru było już niepotrzebne. Może też, przy okazji dyplomów, CBA zweryfikuje świadectwa maturalne? EMERYT UCZELNIANY
Jest nas więcej?
Stale słyszymy z ust Pań: „Jest nas więcej w społeczeństwie polskim, a mniej nas widać. Usiłuje się nas zamknąć w kuchni!”. Pań jest więcej, to prawda, ale… Właśnie o to ale można się potknąć. Przyjrzyjmy się piramidzie płci i wieku ludności Polski opracowanej przez Główny Urząd Statystyczny – na przykład za rok 2022. Istotnie – Panie w społeczeństwie stanowią 51,6 proc., a Panowie 48,4 proc. Średnia długość życia Pań w Polsce wynosi 80,7 roku, a Panów – 72,6 roku. Ale w wieku do lat 44 (zachowajmy przedziały wiekowe przyjęte przez GUS) więcej jest ludności płci męskiej (28,8 proc.) niż żeńskiej (27,4 proc.). W wieku 45 do 49, udział obu płci jest równy i wynosi po 3,2 proc.
Dla osób 50+ istotnie zwiększa się udział Pań w społeczeństwie (21 proc.) w odniesieniu do udziału Panów (16,4 proc.). W wieku „produkcyjnym” 20 do 59 lat Panie stanowią 27,5 proc. społeczeństwa, a Panowie w wieku „produkcyjnym” 20 do 64 lat – 31,4 proc. Zatem w wieku produkcyjnym w polskim społeczeństwie i polskim prawodawstwie Pań jest mniej niż Panów.
Proporcje te dodatkowo zmienia macierzyństwo. Niezależnie od ilości i dostępności żłobków i przedszkoli – opieki i serca matki nic nie zastąpi. Zatem w wieku produkcyjnym Pań jest mniej. Ponadto w związku z macierzyństwem w okresie zdobywania kwalifikacji i zawodowego doświadczenia (20 do 44 lat) Panie mają utrudnienia daleko większe niż Panowie. Powyższe czyni wątpliwym wybiórcze żądanie parytetu. Konia z rzędem temu, kto słyszał żądania parytetu w zawodach tak pięknych, a niezbędnych dla normalnego funkcjonowania społeczeństwa, jak górnictwo, hutnictwo, budownictwo, drogownictwo, rybołówstwo itp. Istnieje więc różnica przydatności do zawodu, stanowiska w zależności od płci. Są dziedziny, w których Panie są bezwzględnie lepsze od Panów, i podobnie w niektórych dziedzinach lepsi są Panowie. Nie brakuje też dziedzin, w których obie płcie są jednakowo przydatne.
Uniwersalizmu jednak nie ma. Różnice obu płci i ich cechy, nie tylko fizyczne, i warunki stworzone przez naturę są zbyt rozbieżne. Stąd i proporcje przydatności do piastowania wysokich stanowisk państwowych nie są identyczne. Zwróćmy uwagę, że nawet w parach jednopłciowych w oparciu o widoczną przewagę cech fizycznych i sposobu zachowania się można wskazać, która osoba jest „żoną”, a która „mężem”, niezależnie od par „żeńskich” czy „męskich”. Żądania parytetu dotyczą wysokich stanowisk, a nie zawodu, a więc prezesury wielkich firm, Sejmu, Senatu, rządu, trybunału i innych instytucji wyższej użyteczności publicznej. Ambicje wielu „dygnitarzy” czy „dygnitarek” są niebotyczne, niestety, ze wskazaniem na Panie. Nie zawsze, a może nawet często, obsadzanie najwyższych stanowisk nie jest poparte kwalifikacjami do ich zajmowania. O ile w firmach życie szybko weryfikuje nieprzydatność na to stanowisko w postaci spadku zainteresowania rynku produktami takiej firmy, to przydatność polityków czy polityczek do pozostania na świeczniku najczęściej określa partia. Potrzebny krzykacz – tego nikt nie zastąpi. Potrzebny cham – również mamy takiego.
Dla tego posła, posłanki, potrzebny nowy departament, a nawet resort – uczynimy to bez problemu. Społeczeństwo to kupi, a nawet jak nie kupi, to i tak zapłaci. Te młyny mielą powoli, bardzo powoli. Stanowiska obsadzone przez ludzi o nieograniczonych ambicjach lub partyjnych potrzebach, a nie w oparciu o kwalifikacje i przydatność do ich zajmowania niezależnie od płci, są jednoznacznie widoczne i stosownie oceniane przez społeczeństwo. WŁADYSŁAW
Mój protest!
Od pewnego czasu pojawia się w mediach termin „tak zwane Ziemie Odzyskane”, a mówią tak m.in. historycy z Instytutu Pamięci Narodowej (IPN). Takie wyrażenie neguje polskość Warmii i Mazur, Pomorza i całej zachodniej części obecnej Polski! Pytam: jakie są intencje używania takiego określenia? Albo są to starania na korzyść Niemiec, albo wyraz sprzeciwu wobec powojennego podziału Polski i Niemiec, na mocy którego zabrano Polsce część wschodniego stanu posiadania na rzecz Litwy, Białorusi i Ukrainy, a jako rekompensatę dano te ziemie zachodnie i północne. Ale ta zmiana przywróciła Polskę do przybliżonych granic piastowskich. Proszę obejrzeć historyczne mapy ziem polskich z X/XI wieku i będzie wiadomo o naszych granicach na Odrze.
Co do Pomorza i ziem zachodnich – Polska często traciła te ziemie na rzecz Brandenburgii, Czech, a także książąt pomorskich, których nie interesowało bycie integralną częścią właśnie Polski. Ale Warmia i Pomorze Gdańskie, choć podstępem i przemocą zagarnięte przez Krzyżaków, wróciły do Rzeczypospolitej po wojnie trzynastoletniej, w ramach kompromisowego pokoju toruńskiego z 1466 roku. W państwie krzyżackim, które stało się lennem Polski, zostały obecne Mazury. Po innej wojnie z zakonem krzyżackim, bo łamał on postanowienia tegoż pokoju, w 1525 roku powstały lenne Prusy Książęce, które z czasem miały być wcielone do Polski. Sprawy potoczyły się inaczej i wiarołomni lennicy, korzystając ze słabości polskiego suwerena, wyłudzali kolejne ustępstwa aż do traktatów welawsko-bydgoskich (1657 r.), które zlikwidowały lenno.
Mało kto wie, że władający Prusami elektor brandenburski Fryderyk Wilhelm (1620 – 1688), starając się o polską koronę, był gotów niedawno zdobyte Prusy Książęce wcielić do Polski (zob. ks. A. Buzek, „W biegu stuleci”, Kalendarz Ewangelicki, 1969, s. 100). Zaprzestał on starań o koronę Polski i Litwy, bo nie zgodził się przejść na katolicyzm. Jego miejsce zajął Michał Korybut Wiśniowiecki (1639 – 1673), ale – choć był starannie wykształcony i wydawał się dobrze przygotowany do panowania – to jednak sytuacja go przerosła. Wracając do naszych Ziem Odzyskanych. Kto pisze, że są one „tak zwane”, ten także pluje na tych, którzy za swoje starania o wcielenie ich do Polski tracili wiele, a nawet wszystko, z życiem włącznie. Mało tego, takie traktowanie tej części Polski może zniechęcać mieszkających tam (Polaków także) do trwania w polskości i budzić nawet skrajnie proniemieckie sympatie. Tak więc proszę o inne określenie, skoro nazwa Ziemie Odzyskane już się nie podoba. KAROL KULIGOWSKI, Szczytno
Zakupy przez Internet
W jednym z numerów „Angory” ukazał się artykuł zachęcający do zachowania ostrożności podczas dokonywania zakupów przez internet. Osobiście korzystam sporadycznie z tej formy transakcji, starając się zminimalizować związane z nimi ryzyko i jak dotąd nic złego mnie nie spotkało, niemniej treść wspomnianego artykułu warto mieć na uwadze. Gorzej, niestety, że renomowanym i uznanym na rynku firmom również zdarzają się postępki na poziomie tych nierzetelnych z internetu. Sam niedawno tego doświadczyłem. Na początku ubiegłego roku zakupiłem w salonie marki W. Kruk, zlokalizowanym w kompleksie handlowym, zegarek męski marki Doxa.
Po kilku miesiącach zegarek zaczął szwankować, więc oddałem go do naprawy gwarancyjnej. Po dwóch tygodniach wrócił do mnie i jak na razie spisuje się bez zarzutu. Niestety, po upływie kolejnych kilkunastu tygodni stwierdziłem, że pasek staje się coraz bardziej połamany od wewnętrznej strony i to wcale nie w miejscach zapinania, lecz znacznie bliżej końca. W tej sytuacji wystąpiłem o jego wymianę na wolny od wad, wypełniłem żądane dokumenty i przesłałem wraz ze zdjęciem do siedziby firmy w Krakowie. Niestety, zażądano ode mnie dostarczenia przedmiotu reklamacji w postaci paska WRAZ Z ZEGARKIEM! Ponieważ uznałem takie działanie za bezsensowne (po co jest potrzebny działający zegarek, z którego chciałem nadal korzystać?), wysłałem sam pasek.
Po kilku dniach został mi zwrócony bez jakichkolwiek wyjaśnień, jedynie z załączoną informacją, że jego aktualna wartość wynosi 200 zł! Nowy kosztuje 260 zł, przy czym chyba 90 proc. ceny to wygrawerowany na zapięciu napis DOXA, bo sam pasek jest marnej jakości, o czym, niestety, sam miałem okazję się przekonać. Zatem, jak widać, również na nieinternetowym rynku trafiają się firmy postępujące w sposób, delikatnie mówiąc, nierzetelny (…). WITOLD SONIEWICKI
Reprywatyzacja: pokuta za aferę
Z żalem i skruchą wyznaję moją przynależność do grupy wrogów ludu – tzw. dekretowców. Przed laty złożyłem wniosek o odszkodowanie za działkę zabraną mojemu Dziadkowi przez komunistów w latach sześćdziesiątych. Wniosek złożyłem do Biura Spraw Dekretowych podlegającego Prezydentowi Warszawy. W wyborach samorządowych 2018 głosowałem, razem z większością mieszkańców mojego miasta, na Pana Rafała Trzaskowskiego, który odniósł spektakularne zwycięstwo. Wniosek złożyłem w dobrej wierze, mając (jeszcze wtedy) zaufanie do instytucji naszego państwa. Po złożeniu wniosku dekretowego o odszkodowanie zaczął się dramat.
Uprawnionymi do odszkodowania była moja Mama i ja. Mama po kolejnych udarach wymagała opieki i rehabilitacji, którą zapewniałem, jak mogłem. Ja sam zmagam się z chorobą nowotworową, jestem też osobą czasowo niepełnosprawną. Biuro Spraw Dekretowych reprezentujące Prezydenta Warszawy nie dotrzymało ośmiu (tak, ośmiu!), wyznaczanych przez sam urząd (!) terminów załatwienia naszej sprawy: od końca 2018 do 2023 r. Zignorowano dwa wyroki Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, w których sentencji stwierdzono bezczynność Prezydenta z rażącym naruszeniem prawa! Oglądałem w TVN Prezydenta, także mojego miasta, stwierdzającego z wyższości: „My przestrzegamy wyroków sądu”.
Moja Mama zmarła, nie doczekawszy się odszkodowania, ja zaś doczekałem się decyzji odmownej mimo wcześniejszych zapewnień, że wymogi dotyczące odszkodowania zostały spełnione! Działka budowlana nie została przez urzędników uznana za działkę budowlaną, ponieważ miała dostęp do drogi publicznej, której fragment był w jej granicach. Powoływano się na „liczne stany prawne”, tyle że dotyczące zupełnie innych kwestii. Jako osoba zainteresowana procesem warszawskiej reprywatyzacji obserwowałem go ustawicznie. Oto co stwierdziłem: od ponad czterech lat zaprzestano wydawania pozytywnych decyzji reprywatyzacyjnych.
O pandemii nikt jeszcze nie słyszał, a tu niemal wyłącznie decyzje odmowne i umorzenia! Wydano ich setki, dziś już tysiące. Jeśli ktoś zapyta, jakim prawem, to niech pyta. Setki i tysiące warszawiaków i ich rodzin czeka na odpowiedź. Odpowiedzi nie udzielają urzędnicy, sądy ani „upolityczniona” (we „właściwą” stronę) prokuratura oraz dziennikarze, co wiem z własnego doświadczenia. Wszyscy zamykają oczy i „potwora nie ma”. Na razie nikt nie nazywa nas odpadkami. Jesteśmy za to niewidzialną grupą ludzi. Jesteśmy okłamywani, manipulowani, lekceważeni, niedotykalni. Warszawscy dekretowcy to też ludzie, setki, tysiące ludzkich historii. Może i wobec nas należy przestrzegać prawa i zasad elementarnej ludzkiej przyzwoitości? TYTUS KAMIŃSKI