R E K L A M A
R E K L A M A

Piękne oblicze raka. „Sacrum – profanum”

Po raz piąty zorganizowałem Konkurs Literacki dla uczniów szkół ponadpodstawowych. 

Tomasz Zimoch i Patrycja Lewandowska /Fot. Grzegorz Krzyżewski

Drużyna Szpiku oraz Fundacja Omea- Life wydały kalendarz na 2025 rok – „Piękne oblicze raka”. We wrześniu 2024 roku urządziłem w Sejmie wystawę tych pięknych zdjęć i właśnie wtedy postanowiłem, że tematem konkursu będzie – „Piękne oblicze raka inspiruje”. 

Prace konkursowe oceniało jury w składzie: Joanna Lisiewicz – dr nauk humanistycznych, literaturoznawczyni, teatrolożka, Dorota Raczkiewicz – politolog, dziennikarka, prezeska Fundacji „Dar Szpiku” i szefowa Drużyny Szpiku, Hanna Rubaszewska – członkini zarządu Fundacji OmeaLife, Katarzyna Włodkowska – eduentuzjastka, trenerka oświaty, nauczycielka języka polskiego, dr Maciej Jędrzejko – lekarz, specjalista w dziedzinie ginekologii i położnictwa, Paweł Lęcki – nauczyciel języka polskiego, Tomasz Zimoch – pomysłodawca konkursu. 

Zwyciężczynią konkursu za pracę „Sacrum – profanum” została Patrycja Lewandowska z I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu. Utwór napisała pod kierunkiem Małgorzaty Hedeszyńskiej. Autorka najlepszej pracy otrzymała nagrodę pieniężną w wysokości 2025 zł. 

II miejsce zajęła Jagoda Głogowska za pracę „Niebieski to kolor odwagi”. Laureatka jest uczennicą Liceum Ogólnokształcącego nr II im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie, a jej opiekunką Ewa Wrzołek- Bielińska. 

III miejsce zajęli ex aequo Julia Grochowina – uczennica Liceum Ogólnokształcącego nr XII im. Bolesława Chrobrego we Wrocławiu za pracę „Najpiękniejszy obraz” napisaną pod kierunkiem Edyty Morskiej oraz Stanisław Zbierzchowski z III Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Pawła II w Elblągu – autor dramatu „Prochy i kości”, który powstał pod kierunkiem Małgorzaty Wolskiej. 

Kolejne miejsca wywalczyły: 

V – Andżelika Kończal, uczennica Liceum Ogólnokształcącego im. Powstańców Wielkopolskich w Środzie Wielkopolskiej, za pracę „Zanim zniknę – tam, gdzie kończą się dni, a zaczynają marzenia” napisaną pod kierunkiem Eweliny Otworowskiej. 

VI – Izabela Stawska z Zespołu Szkół Technicznych Fablok w Chrzanowie. Napisała pracę „Dziennik Felicji” pod kierunkiem Agnieszki Kulig. 

Wyróżnienia otrzymały: Maria Jaromin z Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego Elektryk w Nowej Soli za pracę „Moja mama i ja – historia pełna inspiracji” napisaną pod kierunkiem Joanny Roguskiej oraz Karolina Olszewska z Zespołu Szkół Ogólnokształcących i Technicznych w Miastku za wiersz „Wygrałam siebie” napisany pod opieką Agnieszki Dworakowskiej. 

Fragment pracy „Sacrum-Profanum”

(…) Nigdy nie umiałam powiedzieć nikomu, kto by pytał, a pytali, czy ojciec w jakiś sposób przyczynił się do tego, co stało się później? Pamiętam tylko częste wizyty w szpitalu, tak częste, że po pewnym czasie weszły w rutynę. Pamiętam ikonę kręcącego się kółka na ekranie mojego telefonu, gdy próbowałam połączyć się z tamtejszym internetem. Długo siedziałam sama w domu. To, co najbardziej zapadło mi w pamięć, było sekwencją wszystkiego, z czym zmagałam się począwszy od diagnozy ojca – rak krtani, a tym, co spotykało mnie już wcześniej i nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy – z niezrozumienia, tej prawie agonalnej posępności, tego zamknięcia w umyśle, tego dziwnego wstrząsu z tyłu głowy, że wszystko ciągnęło się w linii prostej, która nie była ani dobra, ani solidna, ale była, a małe dziecko się jej trzymało, aż do teraz, gdy nagle każdy lamentował. Jedynym słabym promyczkiem w tej żałobie były wspólne chwile z ciocią, która wyjechała kilka lat temu do Francji, teraz przyleciała specjalnie po to, żeby nas wesprzeć. Przeczesywała moje włosy, gdy leżałam pod kołdrą i nie wiedziałam, co z sobą począć. Nawet kuzynki, które widywałam dotąd jedynie na chwilę, teraz spędzały ze mną długie dni. Nie wiedziałam, dlaczego tak, ale było naprawdę, naprawdę miło. 

I gdy pochowali ojca w ziemi obok jego matki, naprawdę nie rozumiałam, co się dzieje. A potem okazało się, że babcia zmarła na raka piersi. Wcześniej o tym nie wiedziałam, bo już nie żyła, zanim się urodziłam. Podobno miała w planach zostanie poetką, ten pomysł zrodził się w niej po pierwszej chemioterapii. Ale po drugiej, a następnie po trzeciej nie była w stanie ruszyć się z łóżka, wymiotowała, a tata trzymał jej włosy (…). Obiecała, że wyda wiersze, gdy pokona to diabelstwo. Obiecała to mojemu ojcu, swojemu mężowi, każdej przyjaciółce. I na pewno by to zrobiła, gdyby nie fakt, że nie dożyła takiego stanu, który pozwoliłby jej rękom na swobodną pracę. Nie dożyła stanu, w którym byłaby wolna. Przestrzeń, w którą wierzyła, że poszerzy jej czas na samorozwój i akceptację faktu, że zachorowała, zniknęła. Jej ubrania całkowicie zaśmierdły szpitalnym odorem, próbowała blokować natrętne myśli o utracie jakiegoś pierwiastka kobiecości. Wszystko zacisnęło się na niej jak zębatki metalowego kołowrotka i wyssały nadzieję z bliskich i ostatni dech życia z jej płuc (…). 

Kiedy ja zachorowałam, dotarło do mnie, że determinacja, upartość i sto innych emocji są całkowicie dobrowolne. Wszystko, co się liczyło, to rokowania i analityczne podejście lekarzy. I dużo pieniędzy na leczenie. A i tak najważniejsze było szczęście. 

Coś tak… tak małego i poza kontrolą. Wcale nie cieszyłam się z piękna pod skórą, kiedy moje myśli zostały zredukowane do supła na mojej szyi, drutu kolczastego na krtani przypominającej mi o losie ojca, kiedy leżałam pod kołdrą i się dusiłam. Gdy moje śliczne włosy, które mama zawsze zaplatała z czułością w warkocze, wypadały mi z taką intensywnością, że w końcu je zgoliłam – i myśl, że nie zrobiłam nic złego, by mnie to spotkało. Zdrowo się odżywiałam, biegałam, nigdy w życiu nie wzięłam nawet łyka alkoholu, nie miałam papierosa w ustach. Nagle stałam się największym z największych wrogów i przyjaciół samej siebie, ateistką i katoliczką, bulimiczką i anorektyczką, samobójczynią i miłośniczką życia. 

Teraz mama całowała moją nagą, sperloną potem łysinę, lecz czułam na niej tylko jej słone łzy. Na początku starałam się być jak babcia. Starałam się być babcią, nie tyle przez to, że naprawdę sądziłam, że to dobry sposób na pokonanie tej choroby. To był raczej akt złapania się czegoś znajomego, gdy wszystko zwaliło mi się na głowę i przekrzywiło świat o trzysta sześćdziesiąt stopni. 

Po pierwszej chemioterapii osłabiona, na silnych lekach przeciwbólowych, bo tak mocno cierpiałam, na oślep szłam do łazienki, ciągnięta przez pielęgniarki pojęłam, że nigdy nie będę jak babcia. Byłam sfrustrowana, bardzo sfrustrowana, bezsilna. Miałam do tego pełne prawo, lecz i tak czułam, że jestem sama na świecie. Zawsze w takich chwilach się tak czułam, źle, wykończona tak, że miałam tylko siłę na pomstowanie na niebo, zła na to, że już nie odróżniam, kiedy moje myśli to faktycznie moje myśli, a kiedy choroba wydziera ze mnie siłą to, co do niedawna uważałam za normalność. 

Po tygodniach pojawił się wstyd, wielka, świeża rana na moim sercu. Akurat w tym jednym moja babcia miała rację – nowotwór piersi faktycznie otwiera serce. A przy okazji, całą klatkę piersiową. Otworzył moje serce na zgniliznę tłumioną kroplówkami i lekami, od których leżałam otępiała. Twarze pielęgniarek zlały się w niewyraźną, popielatą plamę na tle jarzeniówek. Mama trzymała mnie za rękę, całowała mi czoło, przynosiła książki ze szkoły, ciasta, które robiła z kuzynkami i ciotką, a jednak ten dotyk w niektórych chwilach przeciążał, jej płacz dobijał, bo nie mogłam jej powiedzieć, że będzie lepiej, że będzie dobrze. Mogłam pięknie jej to obiecywać, ale widziała, jak wiję się w dreszczach, widziała, jak marnieję. Wiedziałam, że wszystko w rękach lekarzy, czy przeżyję, a jeżeli się uda, to pozostanie strach rzężącego o życie organizmu, by nie nastąpił nawrót. 

I nagle rozumiałam, co czuł ojciec. Rozumiałam, że w trakcie leczenia wcale nie będę czuć się dobrze, że będą chwile przypływu wiary, ale i one zanikną po pewnym czasie pod siłą fizycznego bólu. 

To, co zrobisz po tym bólu, po tygodniach, miesiącach i latach radzenia sobie i świadomości, że to nie powinno się przydarzyć, że nie powinieneś tego doświadczyć, lecz doświadczyłeś i nic nie cofnie tego, co się wydarzyło, to czas refleksji. W czasie choroby wierzysz w coś tak długo, aż pojawia się bzyk z tyłu twojej głowy i dociera do ciebie, że pojawia się kolejna troska, trwoga. 

Przygniata cię. 

– Jak trwoga, to do Boga – powiedziała moja mama. 

Po drugiej chemioterapii wybłagałam podwójną dawkę środków nasennych i nie w głowie mi były modły do Boga, modły do świata o litość. Czułam tę litość całą sobą. Ostatnio oglądałam dużo wpisów kobiet na forach internetowych, które wygrały z rakiem, w nadziei, że pomoże mi to przetrwać trudny czas, że pomoże mi lepiej wspierać moją mamę. Czasami w nerwicy mamrotałam modlitwy, lecz w tamtej chwili byłam całkowicie umęczona tą bezsilnością. Jeśli ktoś był religijny, faktycznie religijny, to w modlitwie znajdował jakąś siłę, widział znaki, których ja nie widziałam i ja to rozumiałam, szanowałam. Ale słyszałam tylko ciszę. Wstawałam z rana, otwierałam komputer i jak najęta klikałam w ikonkę forum. 

I nic z tego. Nie utożsamiałam się z niczym. Kobiety mówiące, że nowotwór nie odebrał im kobiecości, a wizja śmierci otworzyła im oczy, że Pan Bóg je wysłuchał, że teraz są silniejsze, że to nie wyrok, wywoływały we mnie gniew tak duży, że zamykałam laptopa i zataczałam się na łóżko. 

Zastanawiałam się, czy powiedziałyby to samo rodzicom sześcioletniego Maćka z nowotworem czwartego stopnia z przerzutami, którzy muszą zebrać w kilka miesięcy grube miliony na operację w innym kraju. Zawsze była nadzieja, jasne, ale ich odczucia wynikały z tego, jakimi były osobami – z natury pogodnymi, a co najważniejsze żywymi. Byłam ciekawa, co miałyby do powiedzenia ich rodziny, których stres zawsze będzie nieodłącznym kompanem ulgi, nawet jeżeli wyda im się, że się tego pozbyły. Strach był jak Feniks, strasznie ludzki – zawsze jakoś odradzał się z popiołów. Byłam ciekawa, czy miały identyczne uczucia wolności i komfortu, kiedy obserwowały, jak uśmiech ich ukochanej mamy, żony czy babci topi się w chorobie ich twarzy, nieproporcjonalny do tego, co było wewnątrz ich organizmu. Slogany tych wszystkich kampanii robiły wrażenie, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę nie leżałeś przykuty do tego łóżka, niewiedzący, czy modlić się o życie czy o śmierć? 

Wtedy wszystkie pokrzepienia, wszystkie płacze cichły i na nowo odradzały się dopiero następnego ranka, o ile otworzyłeś oczy. Wtedy pojawiało się szczęście tych małych chwil, wzruszenie, że ktoś przy tobie jest, ale to nigdy nie było ani czarne, ani białe. Nigdy nie było stuprocentowego szczęścia, bo widziałam, jak lekarze rozmawiają z mamą, jak jej twarz kamienieje za każdym razem. Plusem było to, że rzadko kiedy była całkowita rozpacz. Były kryzysy, a każdy z nich wydawał się końcem świata, ale po nim… był zawsze kolejny dzień i światło, które mama przynosiła na mój widok. 

A potem myśl z tyłu głowy, że to może być ostatni raz, kiedy je widzę. Myślałam, czy te kobiety naprawdę myślały to, co napisały, czy po prostu chciały wyjść pozytywnie? Czy nie mówiły o tej najgorszej stronie choroby dla dobrego wrażenia, czy też lata od przebytej choroby bez nawrotu pozwoliły im dojść do tych wniosków. Żałowałam, szczerze, że moja babcia nie była jednym z tych kolorowych wpisów. Jej bym wysłuchała. 

Ale nie mogłam. I to też nie był wyrok. Tyle dobrych osób żyło, tyle okropnych osób żyło, tyle dobrych osób umarło mimo chęci życia, tyle złych osób chciało żyć i nadal żyją, chciały żyć i nie żyją, nie chciały żyć i tak dokładnie się stało. Czasem z własnego zaniedbania, arogancji, ale w wielu przypadkach ludzie mieli tyle ciepła i wsparcia, tak się starali, mieli tyle planów, jednak… To był czwarty miesiąc chemioterapii i całkowicie odwróciłam się od Boga. 

Mimowolnie wysłuchałam tylko jednej osoby – dziewczyny z mojego oddziału. Ta pierwsza zaczepiła mnie, kiedy wyszłam na korytarz, by odetchnąć, wściekła na to, że twarze pielęgniarek zaczęły tak bardzo zlewać się w jakąś bezkształtną formalinę. Byłam zła na to, że byłam zła. Nie znalazłam nawet jednej wzmianki o czymś takim na forach, o takich silnych reakcjach kobiet, o tym, że z gniewu tłukły przedmioty, że nie były w stanie jeść mimo burczenia w brzuchu z przyczyn innych niż te fizyczne, że były każdym poirytowane, że walczyły latami z uzależnieniem od leków podawanych na łagodzenie dolegliwości. 

Tudzież chciały popełnić samobójstwo lub przynajmniej usilnie o tym myślały… Dzień wcześniej chciałam wyskoczyć z balkonu szpitalnego. To był ten kryzys, ten jeden, jedyny kryzys, w którym myślałam, że to naprawdę nie ma sensu. I o dziwo, to w tym błyszczącym niebie o północy znalazłam jakieś piękno, niczym Achilles pod Troją, niczym Odyseusz poszukujący swej Itaki, jak Twardowski na Księżycu, jak Hamlet szukający odpowiedzi w niebie. 

Pragnęłam oddać się strefie sacrum mojego życia, istnieć tylko w myślach i żyć w nich tysiącem żyć kierowanych przeze mnie jako inni ludzie, ludzie, którzy nie mają limitów, których ogranicza jedynie wyobraźnia. 

Ale nadal pozostawałam w strefie profanum, bo mój mózg istniał w tym czasie. Jeżeli z tego wyjdę, z tego stanu oglądania nieba w prawdziwej jamie piekła, zawsze będę uwiązana tym, jak straszliwie ludzka choroba mnie spotkała, jak bardzo redukowała moje lunatyczne marzenia o setce innych żyć, które mogłabym przeżyć lepiej, bo to obecna ja zasilała wszystkie te myśli, te wspomnienia, które nie były moje. 

I mimo wszystko moje ciało zaburczało, zaswędziało, oblał je chłód. Więc wróciłam, by się przykryć i ogrzać. Dziewczyna zauważyła, że jestem poirytowana. Nie chciałam się tłumaczyć ani niczego wyjaśniać, ale ona po prostu zacisnęła dłoń na mojej dłoni. 

– To, co czujesz, jest naprawdę ważne – wychrypiała zdartym głosem. – Jeśli nie pamiętasz o tym, to po to są ludzie dookoła. Żeby ci o tym przypomnieć, zawsze, wszędzie. 

Przez chwilę nie mogłam zebrać myśli. 

– Co… – ślina zastygła mi na języku. Nie mogłam patrzeć w jej oczy, takie miłe i łagodne mimo bólu. – Jeżeli nikomu nie wierzę? 

– Jeżeli nie człowiekowi, uwierz czemuś metafizycznemu – stwierdziła. – Wielu ateistów twierdzi, że w nic nie wierzy, ale to nieprawda. Ludzie z natury muszą w czymś widzieć obraz, który do nich przemówi, czy to w rodzinie, czy w sobie, czy w tym, co to wszystko tworzy, w emocjach, w tym, co je wywołuje. Wszystko wywołuje emocje, nawet jeżeli są one przytłumione jak apatia albo gwałtowne jak furia. 

Nie wiedziałam, jak wybudowali szpital, ale w jego podziemiach znajdowały się ruiny starego kościoła. Po rozmowie z nią długo stałam jak posąg przy oknie, aż w końcu, gdy dziewczyna poszła, zeszłam na dół. Miałam w głowie wielki supeł i nie wiedziałam, jak go rozwiązać. Byłam zmęczona realizmem, co było słabością, z którą nie umiałam sobie radzić. Zbyt nadmierny optymizm szkodził na równi z nadmiernym pesymizmem. Starałam się trzymać to na równi, lecz wydawało mi się, że gasnę. 

Przez kopułę w szybie wpadała smuga światła, niemal rajska. 

Gapiłam się na nią tak długo, aż w pomieszczeniu nie było niczego oprócz niej, ciemności. Nie mogłam określić, gdzie mi było bliżej, całym sercem liczyłam, że w przyszłości się określę. 

Przyszłość. Widziałam ją i widziałam w niej siebie. Nie mogłam żyć za babcię ani tatę, nie mogłam brać sobie na barki ich marzeń i snów, ale mogłam rozwinąć moje własne z ich obrazem w sercu. Nie jako senny koszmar, lecz jako narzędzie natchnienia takich, jakimi byli, zawsze z intencją, której mieli się podjąć.

Następnego dnia miałam mastektomię. Siedziałam blada i zestresowana na szpitalnym łóżku z jedną myślą – naprawdę nie chcę umrzeć. Naprawdę chcę być silna. Chcę spaść z jednego pagórka, żeby następnie ambitnie poszybować o sto w górę. Chcę stanąć przed lustrem i płakać, bo raczej nie obędzie się bez żalu i złości, lecz by nie był on permanentny, by zmienił się w determinację, skoro aż tak pragnę odnaleźć w tym wszystkim siłę, niech wykwitnie ona z przestrzeni słabości.

Muszę być silniejsza od mojej rozpaczy, przezwyciężyć ją, nie być w żałobie po samej sobie, bo to wciąż ja, po tym wszystkim, to zawsze ja. A potem, gdy zabieg się rozpoczął, nie myślałam zupełnie o niczym… 

PATRYCJA LEWANDOWSKA

2025-07-04

Tomasz Zimoch, Patrycja Lewandowska