Dyskryminacja czy nie
W ogłoszeniach o pracę trzeba będzie podawać oferowaną pensję albo przynajmniej tak zwane widełki. Sejm przegłosował zmiany w Kodeksie pracy, tak by nowi pracownicy wiedzieli, o co się starają. Jeśli ubiegają się o posadę, o której dowiedzieli się w inny sposób niż z ogłoszenia, wynagrodzenie muszą poznać przed rozmową kwalifikacyjną, by mogli przygotować się do negocjacji. Ogłoszenia o wakatach i nazwy stanowisk będą też musiały być neutralne pod względem płci i niedyskryminacyjne. – Jak mają brzmieć? – pytał Witold Tumanowicz z Konfederacji: – Zatrudnię osobę nauczycielską, osobę kelnerską? To, że już macie pokój dla osób poselskich, nie oznacza, że macie prawo narzucać tę głupkowatą manierę wszystkim pracodawcom w Polsce. Jeśli jakiś restaurator będzie chciał zatrudnić kelnerkę, to nie będzie mógł – dowodził. Według posła wnioskodawcy Witolda Zembaczyńskiego z KO Tumanowicz nie zna obowiązujących przepisów, które już nie pozwalają na dyskryminację m.in. ze względu na płeć, a przykładowe ogłoszenie brzmiałoby: Poszukujemy osoby do pracy w obsłudze gości w restauracji. Po co więc powielanie istniejących przepisów? Na to pytanie Zembaczyński nie odpowiada. Za kontrolę ich przestrzegania odpowiedzialna będzie inspekcja pracy, która i tak ma sporo na głowie, a teraz będzie sprawdzać, czy ogłoszenie o zatrudnieniu ochroniarza, zbrojarza lub robotnika budowlanego to dyskryminacja, czy nie. Co ciekawe, w poprzedniej kadencji Zembaczyński rozpoczynał swoje sejmowe wystąpienia od znanej formuły: – Panie marszałku, Wysoka Izbo, panie i panowie posłowie, dodając jeszcze osoby poselskie. Przestał, ale pracy nie stracił. Poza kwestiami ideologicznymi wątpliwości części posłów wzbudził także fakt niewprowadzenia w ustawie wyjątków, a także brak rozróżnienia branż i specyfiki zawodów oraz różnic w systemach premiowych. Krytycznie o projekcie wypowiedzieli się przedstawiciele Konfederacji Lewiatan, NSZZ „Solidarność” i Federacji Przedsiębiorców Polskich, zarzucając chaos legislacyjny i próbę wprowadzenia części przepisów unijnej dyrektywy (z 10 maja 2023 roku o luce płacowej i przejrzystości wynagrodzeń) bocznymi drzwiami jako projekt poselski, a nie rządowy – i to bez dyskusji w Radzie Dialogu Społecznego. Co ciekawe, Polska jest zobowiązana zaimplementować wspomnianą dyrektywę z dużo szerszym katalogiem przepisów do czerwca 2026 roku, więc zanim zaproponowane zmiany na dobre zaczną obowiązywać (prawdopodobnie od stycznia 2026 roku), znów będzie trzeba je nowelizować.
Przywracanie poprzednich rozwiązań to dla polityków nie problem, a okazja. Tak jest z zasiłkiem pogrzebowym, który wzrośnie do 7 tys. zł i będzie co roku waloryzowany (jeśli inflacja wyniesie 5 proc.), a który w 2010 roku rząd Donalda Tuska obniżył z 6,5 tys. zł (200 proc. przeciętnego wynagrodzenia) do 4 tys. zł. Wtedy politycy tłumaczyli, że zmiana ma na celu dostosowanie wysokości świadczenia do średniej wysokości tego zasiłku w innych krajach Unii Europejskiej. Teraz ten sam obóz, jak mówi poseł Maria Joanna Koźlakiewicz, przywraca należną wrażliwość państwa na kwestie ludzkiej godności. Piętnaście lat temu państwo mogło być niewrażliwe, bo wtedy walczono o obniżenie deficytu do 45 mld zł, oszczędzając na pochówkach niecałe 900 mln zł. Teraz, przy deficycie 289 mld zł, państwo dowodzi, że potrafimy łączyć racjonalne gospodarowanie funduszami publicznymi z moralnym obowiązkiem wobec społeczeństwa. Dla PiS to i tak za mało. Według Bożeny Borys-Szopy zasiłek powinien znów wynosić dwukrotność średniego miesięcznego wynagrodzenia, a więc około 14 tys. zł. – Proponowaną zmianę trudno uznać za spektakularne osiągnięcie obecnego rządu – dowodziła, lekko się czerwieniąc na przytyk, że PiS przez osiem lat nie zmienił tych przepisów, a ona sama była nawet przez chwilę minister rodziny w gabinecie Mateusza Morawieckiego. Właściwie wszyscy chcą ulżyć Polakom, gdy ich bliskich przygniecie ziemia lub zmienią się w popiół, i tylko dla części Konfederacji to robienie polityki na trumnach w czasie kampanii wyborczej. Faktycznie rząd będzie mógł się pochwalić pomocą ogromnej grupie Polaków. W sumie największej. Śmierć, niestety, dotyka bowiem nas wszystkich.
Jest pan klaunem!
– Nie pozwolę, by na tej komisji ktokolwiek z państwa uprawiał kampanię wyborczą – zaczął, otwierając posiedzenie Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka Paweł Śliz z PL2050, a w klapie marynarki mieniła mu się przypinka Hołownia2025. Posłowie opozycji wybuchnęli gromkim śmiechem, widząc tę rozbieżność i chyba sam przewodniczący też zrozumiał swój błąd, bo zanim komisja się skończyła, ozdobę zdjął. Był to jedyny humorystyczny akcent całego posiedzenia, na którym Karol Nawrocki, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, obywatelski kandydat PiS na prezydenta, miał opowiedzieć o okolicznościach nabycia przez niego kawalerki w Gdańsku. – Ubiegając państwa sugestie i wątpliwości, ta komisja miała kompetencje do tego, żeby zaprosić pana Karola Nawrockiego przed swoje oblicze – kontynuował Śliz. – Wykonujemy funkcję kontrolną wobec IPN, chociażby przyjmując sprawozdanie z działalności. Czy jednak działalnością instytutu są prywatne zakupy nieruchomości Karola Nawrockiego? Na dodatek dokonane na wiele lat przed tym, jak został prezesem. Politycy koalicji rządzącej niespecjalnie się tym przejmują, wychodząc z założenia, że skoro Sejm powołał Nawrockiego, to może go też odwołać, np. z powodu niespełniania wymagania wyróżniania się wysokimi walorami moralnymi. Problem polega na tym, że zgodnie z art 10 pkt 1 ustawy o IPN prezesa instytutu powołuje i odwołuje Sejm Rzeczypospolitej Polskiej za zgodą Senatu, ale na wniosek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, a nie odwrotnie. Oczywiście nie o złapanie, a o gonienie króliczka chodziło, więc i Paweł Śliz, i Szymon Hołownia, który przewodniczącego do swojej kampanii w ten sposób zaprzągł, zdawali sobie sprawę, że Nawrocki nie przyjdzie. Co prawda w przypływie szczerości powiedział w rozmowie z redaktorem Bogdanem Rymanowskim, że stawi się na komisji. – Przyjdę i wykonam swoje obowiązki. Nie widzę żadnego problemu. Trzy dni później jednak problem dostrzegł i prewencyjnie zdezerterował. Ktoś w sztabie poszedł po rozum do głowy i wytłumaczył Nawrockiemu, że na komisji zostanie zarzucony pytaniami, których nie będzie moderowała, walcząca jak lew na konferencjach, jego rzecznik Emilia Wierzbicki.
Na dodatek trzeba będzie jeszcze zmierzyć się z dziennikarzami, którzy na wąskich korytarzach sejmowego budynku U zablokują prezesa IPN i nie dadzą się zwieść hasłami w stylu: Honorowo pomagałem biednemu człowiekowi. Tym bardziej że portal Interia opublikował oświadczenie Nawrockiego z 2021 roku, w którym ten jasno zobowiązał się do opieki nad Jerzym Ż. Ostatnią deską ratunku była więc próba przekierowania uwagi opinii publicznej na bezpieczne tory. Przypomnienie dzikiej warszawskiej reprywatyzacji i wskazanie, że inni politycy też mają nieścisłości w oświadczeniach majątkowych.
Grupa posłów PiS zaprosiła na posiedzenie Komisji Sprawiedliwości Ewę Andruszkiewicz. Przedstawicielka Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów im. Jolanty Brzeskiej, przyjaciółka zamordowanej działaczki społecznej, miała zabrać głos i opowiedzieć o tragedii osób eksmitowanych z domów za czasów warszawskich rządów Platformy Obywatelskiej. – Karol Nawrocki nikogo z mieszkania nie wyrzucił. Rafał Trzaskowski wyrzucił 40 rodzin tylko z Marszałkowskiej 66 – uzasadniał wniosek o udzielenie jej głosu poseł Paweł Jabłoński.
Próbował go poprzeć Michał Wawer z Konfederacji. – Pan Nawrocki jest co najwyżej drobnym cwaniakiem na tle ludzi zamieszanych w aferę reprywatyzacyjną, wciąż niewyjaśnioną, w którą również zamieszany jest Rafał Trzaskowski – mówił. Poseł Patryk Jaskulski złożył w końcu wniosek o zamknięcie dyskusji, szybko przegłosowany przez komisję wraz z wnioskiem o wysłanie donosu na Nawrockiego do Kolegium IPN. – Jest pan klaunem – wykrzyczał do przewodniczącego Śliza poseł Jabłoński, a czerwony z wściekłości Michał Wójcik zrzucił dokumenty z prezydialnego stołu.
Próba przekierowania uwagi się nie powiodła, podobnie jak zarzucenie Szymonowi Hołowni, że skłamał w oświadczeniu majątkowym i ukrył w nim dom, który ma na Podlasiu. Według Sebastiana Łukaszewicza z PiS marszałek, pisząc, że ma siedlisko, nie wspomina o wartym kilkaset tysięcy złotych domu, a Hołownia, odpierając zarzuty, pozywa posła w trybie wyborczym. Sąd w tym tygodniu podejmie decyzję w tej sprawie.