„Panie Premierze!”
W obronie Ojczyzny
W nawiązaniu do listu Terminatora pt. „Panie Premierze!” (ANGORA nr 14) przedstawię, jak wyglądało szkolenie wojskowe w moich czasach – w PRL-u. W LO w latach 1960 – 1969 od IX klasy (r. szk. 196061) była jedna lekcja przysposobienia wojskowego dla dziewcząt i chłopców. Mieliśmy wydzielony magazyn z karabinami Mauzer (z przewierconą komorą nabojową), kbks-y, maski przeciwgazowe, ślepe granaty obronne i zaczepne oraz sprzęt pierwszej pomocy i kombinezon ochrony chemicznej oraz plansze.
W klasie X dla chłopców był dodatkowo miesięczny obóz wojskowy w Tomaszowie Mazowieckim, połączony już ze strzelaniem z kbk (karabin bojowy). PW zakończyłem po trzech latach nauki. W tym czasie odbywały się drużynowe Biegi Kościuszkowskie. Bieg na 2 kilometry połączony był z rzutem granatem, przebiegnięciem 100 metrów w masce przeciwgazowej, skokiem przez rów, a po dotarciu na stadion należało oddać na strzelnicy (jeszcze z czasów zaborów) 10 strzałów z kbks-u. W 1963 roku rozpocząłem studia. Już od drugiego semestru mieliśmy studium wojskowe w każdy poniedziałek, i tak aż do ukończenia czwartego roku studiów. Każdy student miał w domu mundur, buty wojskowe, czapkę i płaszcz.
Zajęcia mieliśmy w obiektach ówczesnej Wyższej Szkoły Ekonomicznej we Wrocławiu. Tam była strzelnica do strzelania z broni krótkiej, a w jednej sali strzelnica artyleryjska (makieta i kbks). Ponieważ wydziały mat.-fiz., chemii i nauk przyrodniczych zaliczone były do artylerii, mieliśmy dłuższe szkolenie niż inne wydziały zaliczane do piechoty. Po drugim roku był miesięczny obóz wojskowy w jednostce z poligonem ze strzelaniem z działa 85 mm i BO-tki 82 mm (działo bezodrzutowe). Tu w jednostce złożyliśmy przysięgę wojskową. Szkolenie zakończyliśmy miesięcznym przeszkoleniem w jednostce wojskowej w Gnieźnie i po zdaniu egzaminu z pięciu przedmiotów oraz po nocnym marszu na orientację zakończonym strzelaniem otrzymaliśmy stopnie podoficerskie.
Po studiach odbyłem jeszcze dwutygodniowe przeszkolenie i 12.08.1982 roku uchwałą Rady Państwa zakończyłem je awansem na podporucznika. Otrzymałem kartę mobilizacyjną do najbliższej jednostki artyleryjskiej. Uważam, że nakłady finansowe były stosunkowo niewielkie dla państwa (w czasie zajęć w szkole i na studiach odpadły koszty związane z zakwaterowaniem i wyżywieniem). Po studiach było się w pełni wyszkolonym żołnierzem i w razie mobilizacji gotowym stawić się do armii.
I komu to przeszkadzało? Może „tygrysek” to przemyśli i chociaż część takiego szkolenia przywróci – dla obrony kraju. Jestem przeciwnikiem wszelkich wojen, ale obywatel oprócz przywilejów ma również obowiązki, zwłaszcza w zakresie obrony ojczyzny i swoich bliskich. Z poważaniem PIOTR KAZIMIERZ GRĄDZIEL
„Zagotowało mnie”
Jak czytelnik z czytelnikiem
W ANGORZE nr 14 szanowny Czytelnik, pan Krzysztof S. pisze, że omal nie został przeze mnie ugotowany. Przyczynkiem owego ugotowania stał się mój list („A może ja mam rację”) umieszczony w ANGORZE nr 11 – czasopiśmie z wyrobioną już renomą, mam nadzieję, że dla wszystkich, którym bliska jest kultura słowa i obyczaje obywatelskie. Napisałem do redakcji wiele listów, niektóre ukazały się drukiem, ale nie darowałbym sobie, gdybym był winien zejścia z tego świata szanownego Czytelnika wskutek moich racji, wywołujących gwałtowne skoki ciśnienia, jak pisze pan Krzysztof.
Ale po kolei. Nie jestem, nie byłem nigdy żadnym agitatorem PiS ani jakiejkolwiek partii, stowarzyszenia czy stronnictwa. Jestem natomiast w miarę bacznym obserwatorem życia społeczno-politycznego szeroko rozumianego. Z zawodu jestem nauczycielem, wielu moich uczniów to inżynierowie, także duchowny i senator wielu kadencji Jan Filip Libicki. Potrafię z każdym rozmawiać i uszanować cudze poglądy nawet wtedy, gdy się z nimi nie zgadzam. Potrafię także wykpić polityczną błazenadę, bo to jedyny zawód, do którego nie potrzeba mieć żadnych kwalifikacji. Wychowałem się w głębokiej komunie, przeszedłem wszystkie zawirowania, od Gomułki począwszy, budowałem ojczyznę, a jej dobro i pomyślność były dla mnie zawsze największym nakazem. Przez całe życie zawodowe nie byłem ani jednego dnia na L4. Drogi Czytelniku Krzysztofie, myślę że ANGORA jest i dla mnie, i dla Ciebie.
Ja zawsze podpisuję się imieniem i nazwiskiem oraz podaję, z jakiej jestem miejscowości. Cieszy mnie, jak ktoś do mnie napisze, podzieli się swoimi spostrzeżeniami, a kiedy potrzeba włoży także kij w szprychy. Jako nauczyciel brzydzę się kłamstwem, manipulacjami, pychą, zemstą, warcholstwem, a dzisiaj tak łatwo zmanipulować społeczeństwo. W dobie tzw. demokracji walczącej – ustroju, jak go rozumie władza – po którym wszystkiego się można spodziewać. To już krok do anarchii i bezprawia, totalnego zniszczenia instytucji państwa prawa przez wszystkich urzędujących. Jest jednak światełko w tunelu. To przesłanie Rafała Trzaskowskiego, co prawda z 2020 roku, kiedy kandydował na prezydenta państwa: „Jeżeli będzie monopol władzy, ten sam rząd, ten sam prezydent z jednej partii (a ja dodam: marszałek Sejmu, marszałek Senatu) to będzie niedobrze”. Ma pan rację, panie Rafale. Dlatego zagłosuję na Brauna, Mentzena lub Nawrockiego. I to byłoby na tyle. Zdrowia życzę! GRZEGORZ KONIECZNY, Radzewice
PS Jeżeli zna pan przykłady, że w ciągu ostatnich lat PiS złamał Konstytucję, proszę mi o tym napisać. Opinie prawników nie są i nigdy nie były wyrocznią prawa, nawet wypowiadane przez profesorów. Są one tyle samo warte, co opinia mojej babci, koleżanki lub sąsiada z naprzeciwka.
„A może ja mam rację?”
Byle obrzydzić…
Mam zaległości z czytaniem i dlatego dopiero dziś dotarłem do 11. numeru „Angory”, a w nim do listu pana Grzegorza. Zwrócił moją uwagę fragment dotyczący pana Owsiaka. Według autora listu zaczął on (Owsiak) grać z pamięci. Nie wiem, o co chodzi, więc pomijam to sformułowanie. Ale już następne, że nie jest on charyzmatycznym człowiekiem, może budzić zdziwienie.
Jeśli bowiem pan Owsiak jest pozbawiony charyzmy, to proszę pokazać drugiego człowieka, który potrafiłby pociągnąć za sobą tysiące ludzi, którzy zaangażują się czynnie w jego akcję, i tysiące, którzy wrzucą datki do puszek. Ale dla pana Grzegorza to drobiazg. Owsiak stworzył podobno… coś (zauważyli Państwo: COŚ), co prosperuje jak przedsiębiorstwo, także przy użyciu państwowych pieniędzy i różnych podmiotów gospodarczych. To w końcu ma to coś gromadzić w wyznaczonym sobie celu pieniądze – czy nie? Bo zaczynam się gubić. Wyliczył pan Grzegorz, że z zebranych pieniędzy Owsiak odlicza sobie na działalność i że przez 33 lata zebrałoby się tego dużo. Zapomniał pan, że Owsiak obiecuje grać do końca świata i jeden dzień dłużej, więc dla pełniejszego obrazu i lepszego efektu koniecznie należałoby doliczyć i ten okres.
A poważnie – czy wyobraża pan sobie firmę, która nie zatrudni fachowców od sprzętu medycznego, rzeczoznawców, speców od przetargów, obsługi finansowej, księgowych itp.? Pan by to zlecił uczniom wolontariuszom? Robi pan niebywałe odkrycie, że sprzęt w szpitalach to nie dar Owsiaka, ale całego narodu. Widocznie założył pan, że czytelnicy nie zauważyli tysięcy wolontariuszy zbierających datki do puszek. Owsiak jest podobno tylko po prostu supermenedżerem i tyle. To pańskie I TYLE, to podsumowanie wymowy akapitu poświęconego panu Owsiakowi.
To, że potrafił rozbudzić naród do pomocy, skupić go wokół szczytnej idei – to nieważne. To, że potrafił przeciwstawić się zajadłej nagonce i groźbom płynącym zewsząd – to nieważne. To, że cieszy się coraz większą popularnością – to też nieważne. Zawsze znajdzie się grupa, która wbrew oczywistości będzie wyszukiwać bzdurne „argumenty”, żeby tylko zohydzić, obrzydzić albo chociaż umniejszyć. I tyle. Tak mi się luźno przypomniała scena modlitwy Polaka z filmu „Dzień świra”. Pewnie bez związku, ale niech pan sobie posłucha. JAN ZIĘBA
„Upojeni wojennym narkotykiem”
Wojenny narkotyk
Po lekturze artykułu Pana Jacka Pałkiewicza pod ww. tytułem (ANGORA nr 13) stwierdzam, że jeśli zamiarem było pokazanie wojny tylko z jednej, bardzo wąskiej strony, to Autor w apoteozie doznań wojennych znalazł punkt „G”: psów wojny, bękartów wojny, romantyków smrodu śmierci i reporterów wojennych. Zastanowiło mnie motto artykułu: „Nie zbudowaliśmy do tej pory solidnej kultury pokoju, można natomiast odnieść wrażenie, że przyczyniliśmy się do ukształtowania kultu wojowniczej moralności”.
Co do kultury pokoju, Autor ma chyba na myśli ludzkość, ja za kształtowanie kultu winiłbym reporterów wojennych. Niemniej dokonał on dużego uogólnienia. Brak kultury pokoju może dotyczyć wojowniczego społeczeństwa, np. rosyjskiego, w którym zaszczepiony jest wirus wielkości oraz imperializmu jego kolejnych władz. Takie społeczeństwa są jak agresywny gatunek mrówek koczowniczych w Amazonii, którym nigdy dosyć zabijania wszelkich żywych stworzeń w okolicy (na miarę ich rozmiarów), po czym zmieniają obszar bytowania. O budowaniu kultury pokoju w jakich częściach świata pisze Autor w ww. artykule?
Kultura pokoju to jak Sagrada Familia w Barcelonie, której budowy nie można przerwać. Burzona jest przez kreatury ludzkie na miarę Hitlera, odbudowywana przez kolejne pokolenia bez przerwy, do czasu kolejnej kreatury na miarę Putina. Autor skupił się na zachowaniach przemocowych, dostrzegając literacką nutę wojny w egoistycznych „bohaterach”, którzy służą Autorowi za „kształtujących kult wojowniczej moralności” – za bandytów, którzy chcieliby (oszczędzić ofiarę), ale boją się (co koledzy powiedzą). A to właśnie reporterzy wojenni, dotknięci syndromem sztokholmskim opowieści żołnierzy na polach bitew, przyczyniają się do kształtowania tego kultu. W wojnie konieczne jest dostrzeżenie agresora i ofiary.
„Bohaterowie” Autora to ci, którzy grają na wyjeździe, nie liczą się z nikim i z niczym, z życiem obrońców i ludności cywilnej, z prawem, którego brak prowadzi do wynaturzeń – tam, na obcej ziemi, upojony (jak w tytule Autora) wojennym narkotykiem szwej, zdziczały, zbroczony cudzą krwią, puszcza wodze fantazji jak serie z karabinu i depcze godność ludzką za sowitą zapłatę. Wiem, że tym gorszy wraca z wojny człowiek, im gorszy na nią wyrusza. A gdzie według Autora jest obrońca, „niegodny” upojenia wojennym narkotykiem? Na początku artykułu wydaje się, że tam, gdzie być powinien. Rozbudowuje przemysł wojenny z konieczności osiągnięcia bezpieczeństwa narodowego. Pozytywnie oceniane jest „głoszenie moralnego obowiązku odwagi i walki z bronią w ręku”, jako remedium na bierność wobec najeźdźcy.
I nagle Autor robi dziwną woltę stwierdzeniem, że: „…współczesny wojownik jest coraz bardziej precyzyjny w likwidacji przeciwnika (…). Idziemy niebezpiecznie dalej, kładąc podwaliny pod militarystyczne upojenie”. Nie wiem, co się Autorowi przejadło. Może fakt, że żadne z przeżyć wojennych obrońcy nie stanie się dla niego godnym opisania narkotykiem? Ofiara nie będzie się upajać, ogarnie ją jedynie amok, zapamiętanie w walce. Obrońca staje się uczestnikiem wojny mimo woli.
Morał: z wojną jest jak z polowaniem na bagnach – wciąga. Wystarczy dać komuś broń do ręki, a wyjdzie z niego… zwierzę. Posmakowałeś przewagi nad słabo uzbrojonym przeciwnikiem, mając broń w ręku, i to robi z ciebie chojraka. Co poczujesz, gdy obudzisz się, widząc tubylca trzymającego cię za włosy, a drugą ręką przykładającego nóż do gardła? Czy to samo, co podczas załatwiania potrzeby fizjologicznej w trakcie polowania, gdy w oczy zajrzy ci locha prowadząca młode? W obydwu przypadkach smród wojennego narkotyku. JANUSZ G.
Alkohol w Sejmie
Od lat zastanawia mnie, dlaczego w Polsce jest zakaz sprzedaży alkoholu na terenie wszystkich zakładów pracy, tylko nie w Sejmie? Dlaczego ludzie stanowiący prawo obowiązujące nas wszystkich mogą to robić pod wpływem alkoholu? Dlaczego na terenie Sejmu sprzedaje się posłom alkohol? Dlaczego straż marszałkowska nie sprawdza stanu trzeźwości każdego posła wchodzącego na salę sejmową?
Immunitet powinien chronić posła tylko i wyłącznie zgodnie z zapisami zawartymi w Konstytucji kwietniowej z 1935 roku: „Posłowie korzystają tylko z takich rękojmi nietykalności, jakich wymaga ich uczestnictwo w pracach Sejmu”. Nie tak jak dzisiaj, że chroni on ich nawet przed badaniem alkomatem, gdy pod wpływem alkoholu prowadzą samochód, bo musi być na to zgoda Marszałka Sejmu. Pozdrawiam KRZYSZTOF
I u was, i u nas…
No i jak tam, Polonusy w Chicago i innych mniejszych skupiskach Ameryki? Podoba wam się Trump, którego wybraliście sobie na prezydenta? Cieszycie się z jego ceł na 184 kraje świata? No pewnie, że się cieszycie! A wiecie dlaczego? Bo większość z was popiera zarówno naszych PiS- -owców, jak i waszego Trumpa, który raz po raz w dziejach sam sobie robi krzywdę. Tylko po to, aby się „zemścić” na rzeczach zawinionych przez polityków.
Ci drukują kasę, aby was (i naszych) obłaskawić, a że wywołają inflację, to pikuś, bo i u was, w tej Ameryce, i u nas nikt za to jeszcze nie poszedł siedzieć. Najczęściej mścicie się za to, że sąsiad kupił lepsze auto, a ten cholerny bekon nie tanieje. I u was, w tej Ameryce, nie stanieje. To w waszej sieci, tam, w tej waszej Trumpowo-Muskowej Ameryce, znalazłem dwa ciekawe newsy. Pierwszy w magazynie „Rolling Stone”: Trump wywołuje wojnę handlową z pingwinami, nie z Putinem. Chodzi o dwie wyspy Heard i McDonalda, na których od 1877 r. zakończono handel olejem z fok. Brawo!
No i drugi news, który wcale mnie nie zdziwił, że macie tam, w tej Ameryce, wcale pokaźne grono kolejnych z pokolenia wojennych szmalcowników, którzy uciekli po wojnie do USA. Nie zdziwił mnie ten news, z którego dowiedziałem się, że znaczna część (już kilkadziesiąt tysięcy), bo ponad 80 proc. z tych przewidzianych do deportacji z USA nielegałów, została „nadana” do właściwych urzędów przez samych Polonusów. No pewnie! Po co ukrywać kogoś zatrudnionego na czarno, nawet własnego brata lub siostrę, i się narażać na dzielenie się już w bliskiej perspektywie droższym jedzonkiem.
Jakież to nasze, swojskie i polskie aż do bólu. Ale nie martwcie się ci zasiedziali już tam na dobre, z pokaźnym kontem w banku, zwłaszcza ci młodzi. Dla pocieszenia oznajmiam wam – choć pewnie wiecie, bo kontakty utrzymujecie – że niczym się nie różnicie od swoich rówieśników tutaj, w kraju. I wam, w tej „Hamaryce”, i tym naszym poprzewracało się i w głowach, i gdzie indziej też. Wy, tam, wybraliście sobie D. Trumpa, agenta Putina, imperialistę – choć definicji imperializmu w szkole was nie uczyli – który nie chce być gorszy od Putina.
A nasi, tu, u nas, są gotowi oddać władzę pisowsko-konfederacyjnym nazistom za obietnicę, że dostaną więcej kasiory na outfity i ajfony, bez potrzeby dzielenia się z „nierobami”. Chcecie tak? No to dostaniecie! I nasi, i wy, tam za oceanem, dostaniecie nowe formy totalitaryzmu i… krew. Dużo krwi. Oby jak najpóźniej, ale najlepiej wcale. To od was już zależy, nie ode mnie, starego. SŁOWIK
Czy będzie chociaż kusa sukmana?
W ubiegłym roku w ANGORZE zamieszczono mój list PT. „A nam kusa sukmana”. Tytuł pochodził stąd, że przewidywałem, iż w wyniku wyborów bogaci, w tym Trump i Musk, wzbogacą się jeszcze bardziej, a reszta Amerykanów (i nie tylko) zbiednieje. Moje przypuszczenia okazały się zbyt łagodne. Po prostu nie doszacowałem zidiocenia tego duetu. Trump ogłosił właśnie największą od 100 lat wojnę handlową z całym światem. Wystąpienie Trumpa w Ogrodzie Różanym w sprawie podnoszenia ceł, wygłoszone w okolicach prima aprilis, z pewnością przejdzie do historii gospodarczej świata.
Być może zapisze się również w dziejach stand- -upów. Ponadto liczba obelg, jakimi Trump obrzucał świat, to niewyczerpane źródło słownictwa przydatnego w politycznych, sąsiedzkich i drogowych potyczkach każdego dorosłego człowieka. Dotąd myślałem, że tylko anonimowo, czyli np. w internecie, można obrzucać błotem wszystkich dookoła. A tu okazało się, że człowiek, który sam siebie mianuje przywódcą świata – rzuca w jego kierunku, czyli tego świata, takie kalumnie. Słuchaliśmy w gronie przyjaciół transmisji na żywo z Waszyngtonu i – poza przerażeniem – towarzyszyło nam uczucie podziwu dla polskiego tłumacza, który na żywo musiał znajdować określenia dla coraz bardziej wyszukanych określeń, których z pewnością do tej pory – tłumacząc wystąpienia ważnych polityków – używać nie musiał. Taki makabryczny żart przyszedł nam przy okazji do głowy, iż dobrze się stało, że tego nie tłumaczono na język migowy, bo tłumacz dopiero miałby niespotykany stopień trudności swej pracy.
Zastanawialiśmy się też, skąd Trump i jego doradcy wzięli te nowe stawki celne dla poszczególnych krajów okradających dotąd Amerykę. Sprawa wyjaśniła się szybko, bo już następnego dnia. Dziennikarz o polsko brzmiącym nazwisku – James Surowiecki – wyjaśnił, że przy wyliczaniu stawek przyjęto prosty wzór. Oto nadwyżkę jakiegoś kraju w handlu ze Stanami Zjednoczonymi podzielono przez wartość całego eksportu tego kraju do USA i przedstawiono w postaci procentów. Następnie ten wynik podzielono przez dwa, bo – jak stwierdził prezydent w swej mowie – Amerykanie są miłymi ludźmi, a on sam jest człowiekiem pobłażliwym. Dlatego cła dla Chin wyniosą nie 67 proc., jak wynikałoby ze wzoru, „tylko” 34 proc. (nadwyżka Chin w handlu z USA wyniosła w 2024 roku 292 mld dol., a wartość eksportu 439 mld dol., czyli 292:439 = 66,51 proc.).
Ten sam algorytm zastosowano przy pozostałych krajach, choć do dziś wszyscy zachodzą w głowę, skąd się wzięły cła na wyspę zamieszkaną przez pingwiny i dlaczego ich guano wyceniono tak wysoko. Ostatnio pojawiły się informacje o tym, że Amerykanie zaczęli protesty, że nie chcą być aż tak szczęśliwym i wielkim krajem, jak im to obiecuje marchewkowy prezydent. Tak się składa, że już kiedyś miałem okazję protestować w Ameryce przeciwko poczynaniom Trumpa (…). Będąc na Alasce, wziąłem udział w manifestacji w obronie praw mniejszości. Bezpośrednim powodem wyjścia mieszkańców tego stanu na ulice były zarządzenia ówczesnego prezydenta Trumpa dotyczące imigrantów. O ile pamiętam, protesty przyniosły jednak jakiś skutek. Może tak będzie i tym razem. Ja w każdym razie będę protestował, jeśli tylko będzie okazja, a posłów prawicy zachęcam do klaskania Trumpowi. A.Z. z pow. pułtuskiego