Przyczyniła się do tego nie tylko kiepska forma naszych (z wyłączeniem Pawła Wąska), ale też horrendalnie wysokie ceny biletów, przez co o tradycyjnym komplecie na trybunach nie było mowy.
Zakopiańskie kwalifikacje do zawodów Pucharu Świata w skokach narciarskich zwiastowały, że ci, którzy wróżyli organizatorom spektakularną klęskę, będą mieli rację. Garstka kibiców przy zeskoku Wielkiej Krokwi była przykrym, ale i dziwnym widokiem. Zwłaszcza jeśli sięgniemy pamięcią w przeszłość…
2002 rok. Adam Małysz ma status sportowej – i nie tylko – ikony, a pierwszy w XXI wieku konkurs w Zakopanem ogląda na żywo… No właśnie, do dziś nie ma jednej spójnej wersji, jeśli chodzi o frekwencję. Oszacowanie dokładnej liczby owładniętych małyszomanią, którzy zjechali w Tatry z każdego zakątka Polski, nie było jednak możliwe. Zaokrąglając, podaje się 100 tys. Na trybunach grubo ponad 40 tys., a co najmniej drugie tyle w okolicach skoczni. Na pobliskich placach, uliczkach, łąkach. Co odważniejsi wspinali się na drzewa. I to całkiem wysokie. Byle tylko być jak najbliżej „Orła z Wisły”. Miejscowi mieli istne „żniwa”, podkreślając, że Małysz spadł im z nieba, a sytuacja z najazdem kibiców do stolicy Tatr na weekend ze skokami na dobre wpisała się w polską zimową tradycję. Z roku na rok tłumy ludzi z wymalowanymi na biało-czerwono twarzami i nieodłącznymi trąbkami w rękach przestały dziwić, były czymś zupełnie normalnym. Oczywiste stało się, że jeśli ktoś nie lubi zgiełku, niech w ten konkretny weekend trzyma się daleko od Wielkiej Krokwi czy niechcących zasnąć Krupówek. Wydawało się, że huczne celebrowanie przyjazdu najlepszych skoczków świata do Zakopanego będzie trwać w najlepsze, a nasi kibice jednego idola będą zamieniać na kolejnych. Zaraz po erze Małysza pojawił się przecież wielki Kamil Stoch. Przez lata swoje dołożyli też Dawid Kubacki i Piotr Żyła. Skoczkowie regularnie zajmowali czołowe miejsca w plebiscytach na najpopularniejszych sportowców w naszym kraju, a o skokach buńczucznie mówiono jako o „sporcie narodowym”.
2025 rok. Stoch zajmuje 26. miejsce w kwalifikacjach, Kubacki jest raptem trzy lokaty wyżej. Żyła jest podobno w jeszcze słabszej dyspozycji, dlatego trenerzy nawet nie zgłosili go do zawodów. – Bo ze skokami to jest jak ze seksem z babą! – tłumaczy mi problemy polskiej kadry jeden z górali. – Jak idzie, to idzie. A jak raz nie pójdzie i się człowiek zablokuje, to już się potem nie idzie odblokować! – macha ręką, po czym dodaje, że metryki się nie oszuka. Żyła i Stoch urodzili się w 1987 roku. Kubacki jest trochę młodszy, rocznik 1990. Nasi mistrzowie ewidentnie mają czasy świetności za sobą, a ich następców właściwie nie widać na horyzoncie. I to boli najbardziej, bo o upływającym czasie i fakcie, że dotychczasowi liderzy w końcu powiedzą „dość”, trąbiono nie tyle przez ostatnie miesiące, co lata. Ale czy nędza z frekwencją na kwalifikacjach to wyłącznie zasługa takiej, a nie innej formy skoczków? Absolutnie nie, bo nasi kibice niejednokrotnie pokazywali, że potrafią być przy polskich sportowcach w trudnych chwilach. Chyba że ktoś próbuje ich rabować w biały dzień. Tak trzeba powiedzieć o cenach, jakie zaproponowano na pozbawione rangi piątkowe zawody. 100 złotych za wstęp na kwalifikacje, w których wzięło udział raptem 57 zawodników, co prędzej kojarzyło się z treningiem, to absurd. Sobotnia drużynówka czy niedzielny konkurs indywidualny to dwukrotnie większy wydatek. Co najmniej 200 złotych. Były oczywiście i jeszcze droższe wejściówki. Po 250, 450 czy 700 złotych. – Mamy raczej klasyczny model rodziny. Dwa plus dwa. Czyli same bilety to już osiem stów, bo dla dzieciaków nie ma żadnych ulgowych. Do tego jakiś grzaniec, herbata, kiełbasa i tysiąc pęka. W tym roku podziękowaliśmy i pokręcimy się w okolicach skoczni – mówił rozczarowany kibic. Jeszcze niedawno, gdy tylko ruszała internetowa sprzedaż wejściówek, błyskawicznie „grzały się” serwery. Kto nie zdążył, musiał targować się na miejscu z konikami. Ci potrafili mieć kilkukrotne przebitki, a i tak znajdowali amatorów. Teraz Adam Małysz, jako prezes Polskiego Związku Narciarskiego, próbuje przekonywać, że po 11 tys. na trybunach w sobotę i niedzielę to wcale nie taki zły wynik. Trudno się z nim zgodzić, a tym bardziej trudno zrozumieć ten optymizm, bo jeśli PZN nie widzi problemu z oderwanymi od rzeczywistości cenami, to w kolejnych latach uwielbienie do skoków narciarskich w Polsce może zostać rozmienione na drobne. Małysz i spółka nie mogą oczywiście zapomnieć o poszukiwaniu i szlifowaniu młodych talentów, czego efektów – póki co – niestety za bardzo nie widać.
– Fenomenalny skok! – darł się w sobotę wniebogłosy spiker po prawie każdej, niekoniecznie wybitnej próbie skoczków, zaprzeczając tym samym definicji „fenomenu” jako czegoś niespotykanego. To tylko drobna uszczypliwość, bo właśnie dzięki „wodzirejowi” atmosfera wielkiej imprezy z głośną muzyką, śpiewami i tańcami podczas drużynówki, gdzie Polacy nie mieli żadnych szans, żeby nawiązać walkę z czołówką, była podobna do tej, gdy nasi bili się o najwyższe laury. Ale nie tym razem. Piąte miejsce to wszystko, na co było stać podopiecznych trenera Thomasa Thurnbichlera. Wygrali Austriacy przed Słoweńcami i Norwegami. 24 godziny później mie liś my zawody indywidualne, czyli esencję rywalizacji na skoczni. I znów lekko, jak przez mgłę, odżyły wspomnienia z 2002 roku. Wtedy Małysz w sobotę rozczarował publikę, zajmując „tylko” siódme miejsce. Natomiast w niedzielę, przy chóralnym odśpiewaniu przez kibiców „Ale za to niedziela będzie dla nas”, wygrał, pokonując o włos największego rywala Svena Hannawalda. W 2025 roku „naszą niedzielę” mieliśmy dzięki Pawłowi Wąskowi, który włączył się do walki o podium, dając namiastkę emocji z dawnych czasów. Finalnie zajął piątą lokatę, co było najbardziej optymistycznym sportowym akcentem w wykonaniu Biało-Czerwonych. Bezkonkurencyjny okazał się Daniel Tschofenig. 22-letni Austriak ewidentnie ma teraz swój czas. Niedawno triumfował w prestiżowym Turnieju Czterech Skoczni, a teraz pędzi po Kryształową Kulę za pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Skalp z Wielkiej Krokwi tylko go do tego zbliżył. Rozpromieniony Tschofenig zabrał z Zakopanego piękne wspomnienia, o najsłynniejszej naszej skoczni wypowiadał się w samych superlatywach. Faktycznie, trudno nie zachwycać się Wielką Krokwią. Nie jest to sztuczna konstrukcja, jakich wiele, lecz naturalna skocznia, uchodząca za jedną z najpiękniejszych na świecie. Z jej szczytu, gdzie rozpościera się rewelacyjna perspektywa na Zakopane i okolice, a zgromadzeni na dole kibice są jak malutkie kropki, można się zachłysnąć takim widokiem. Nawet niewielki lęk wysokości natychmiast objawia się „miękkimi nogami” i szybszym biciem serca. Przynajmniej u „normalnych” ludzi, a nie u „szaleńców”, jakimi są wszyscy, którzy zapinają w takich okolicznościach narty, żeby pomknąć w dół po stromych śnieżnych torach. Rozwrzeszczany spiker jednak miał rację. Każdy taki skok to coś fenomenalnego!