Tygrys to sztuka: siedzisz bez ruchu, niby martwy, niby nic się nie dzieje, a potem nagle wybuchasz i robisz wrażenie, że taki miałeś plan od początku. W Telewizji Republika mówią wtedy: „O, jaki czujny prezydent, zobaczcie, jak błyskawicznie reaguje”.
Raz, w nocy, kiedy nie mogłem spać i pisałem z użytkownikami na Twitterze, ktoś pod pseudonimem Adrianek 2020 wysłał mi quiz „Jakim zwierzęciem jesteś?”, kliknąłem z ciekawości. Wyszedł opos. Pomyślałem wtedy, że to chyba jakiś błąd algorytmu, może żart. Spróbowałem jeszcze raz, bardziej uważnie, starannie dobierając odpowiedzi. Wyszedł tygrys. Od tamtej pory wiedziałem, że mam w sobie potencjał – jak mój przyjaciel Donald Trump, który jest lwem (spójrzcie na grzywę!).
Zresztą, zauważyliście, że to ja zacząłem ten światowy trend? To po mnie przyszli Trump i Boris Johnson. I nagle okazało się, że świat w ogóle jest groteskowy. Po internecie zaczęło krążyć mnóstwo memów z moimi głupimi minami, ale wiecie co? Mem żyje dziś dłużej niż człowiek, i to jest tajemnica sukcesu. Można być poważnym prezydentem, przemawiać do milionów, podpisywać ustawy, spotykać się z głowami państw – a w internecie i tak zostaje tylko obrazek, jakieś ściśnię cie dłoni albo mina. I powiem szczerze – trudno z tym walczyć. Nawet orędzie nie ma takiej siły przebicia, jak jedno zdjęcie z nieodpowiednim uśmiechem.
Przez dziesięć lat nauczyłem się jednego: groteska nie jest błędem systemu. Groteska jest systemem. Tylko nie wszyscy zdążyli to zauważyć.
Początki nie były łatwe. Mylono mnie z Piotrem Dudą z „Solidarności” albo mówiono, że mogę zostać co najwyżej prezydentem Krakowa, pod warunkiem że Majchrowski nie będzie startować. Tak mówili poważni ludzie w studiach telewizyjnych i w gazetach. Uśmiechałem się wtedy, bo wiedziałem, że od człowieka z dobrego domu oczekuje się, że nie okazuje urazy.
Zastanawiałem się, co zrobić, żeby dojrzeli we mnie Lecha Kaczyńskiego. Kogoś mądrego, nieprzejednanego, który jednocześnie potrafi się postawić. Ćwiczyłem ton głosu. Uczyłem się pauzować w przemówieniach, jakby każde słowo miało historyczną wagę. Starałem się patrzeć tak, żeby w oczach było widać charakter.
Tylko że charakter to rzecz zdradliwa. Nie wystarczy go mieć, trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy go użyć. A mnie od małego uczono, że charakter najlepiej pokazuje się w umiarze. Że prawdziwa siła to wiedzieć, kiedy nie mówić, kiedy nie wchodzić w spór, kiedy podziękować i przyjąć polecenie bez słowa. Może właśnie dlatego zamiast Lecha widzieli we mnie kogoś innego. Ale ja robiłem, co mogłem, żeby godnie wyglądać w jego fotelu.
Potem zaczęła się nagonka: niesamodzielny, długopis, popychadło. Ale tak mówią ludzie niewychowani. Ja wyszedłem z dobrego krakowskiego domu. Byłem harcerzem i ministrantem. Uczyli mnie, że nie kąsa się ręki, która daje jeść. Krzyczeli w TVN, że jestem potulny. A ja wiem, że to nie potulność, tylko elementarna kindersztuba.
Jak miałbym spojrzeć w lustro, gdybym sprzeciwił się panu Prezesowi? Przecież to by znaczyło, że urząd mnie zmienił. Że odbija mi od tej władzy. A ja chciałem do końca pozostać sobą – tym chłopakiem, co stoi na baczność, zawsze dziękuje za obiad i nie wyrywa się przed szereg.
Zresztą, Lech i Jarosław byli dla mnie jak nowi rodzice. Tacy, których dostajesz już w wieku dorosłym, kiedy wydaje ci się, że wychowanie masz dawno za sobą. Ale oni dawali coś innego niż mama i tata – dawali sens, kierunek, rodzinę w polityce, gdzie bez rodziny szybko giniesz. Z nimi wiedziałem, komu mam być wierny, kogo słuchać, przed kim nie wolno trzasnąć drzwiami. Niektórzy nazywają to wasalstwem, ja nazywam to wychowaniem. A wychowania się nie zdradza, nawet gdy jest trudne i nawet gdy boli.
Dlatego byłem jak rycerz śpiący pod Giewontem – czuwałem nad Rzeczpospolitą i nad tym, co mi powierzyli. Gotowy przebudzić się, jeśli ktoś naprawdę zagroziłby temu porządkowi. Ale w polityce nikt nie daje ci pospać za długo. Szczególnie ten tłum drący się pod oknami pałacu. Gdy tylko próbowałem zmrużyć oczy słyszałem zza okien „Kon-sty-tucja”. Jakby to ona była głową państwa, a nie ja!
Chodziło im o to, że niby nie zaprzysiągłem prawidłowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a w środku nocy wybrałem dublerów. I że konstytucja na to nie pozwala. Tak jakby ta konstytucja była prawem boskim, jakby Mojżesz sam mi ją przyniósł, spisaną na kamiennej tablicy. A prawda jest prosta: podczas referendum konstytucyjnego frekwencja nie dobiła nawet do pięćdziesięciu procent, a rola Kościoła została zredukowana do głosu doradczego. Czy taki dokument można nazwać konstytucją wszystkich Polaków?
Zdradzę wam coś: nic w tym kraju nie jest wszystkich Polaków. Nawet ja – oburzano się, gdy powiedziałem, że nie będę prezydentem wszystkich, bo wszyscy na mnie nie głosowali – ale to była tylko prawda. Gdyby Piłsudski szanował swoją konstytucję tak jak ci nudni prawnicy chcieli, nigdy by nie wprowadził własnej.
Prawników, co powtarzali: „Tak jest zapisane w konstytucji”, nie lubiłem od dnia, kiedy oblałem egzamin adwokacki. Miałem ochotę im wtedy wykrzyczeć: „Prawo to nie jest Msza Święta, panowie!”. Dlatego wobec „kasty” chowałem komżę i wyciągałem harcerski mundur. Bo w harcerstwie były zasady, ale była też zabawa. Była przestrzeń na pomysł, na psikusa, na to, żeby przewrócić plecak na lewą stronę albo wysmarować klamkę pastą do zębów.
A co dopiero zmienić trzech sędziów w środku nocy. Dla nas to była większa zabawa niż gra w podchody. Taka noc, gdy grało się w państwo jak w wielką grę terenową: kto pierwszy, a kto sprytniejszy. Mówią: łamanie konstytucji. A ja mówię: odwaga, pomysłowość, harcerska iskierka w oku. Polska wstała z kolan nie dlatego, że wszyscy karnie stali w szeregu, tylko dlatego, że ktoś w końcu odważył się ruszyć do przodu, kiedy mama – albo Prezes – dali znak, że wolno.
Mówi się, że polityka poznaje się po tym, jak kończy, ale ja nie kończę. Wciąż jestem młody, silny i rozpoznawalny. Byłem prezydentem, więc dlaczego miałbym nie zostać premierem? Co prawda nie zbudowałem sobie własnego zaplecza politycznego i trudno powiązać mnie z jakąkolwiek dużą inicjatywą, ale zrozumcie proszę, miałem tyle zadań od partii, że na własne pomysły trochę zabrakło czasu. Na ten moment musi wystarczyć mi Marcin. Zresztą świetnie sprawdzał się w minionych latach. Gdy ktoś zaczynał mówić, że Duda jest niesamodzielny, od razu można było odpowiedzieć, że zatrudniłem Mastalerka, na przekór Prezesowi. Ha, ha, ha! Widzicie, niedowiarki! Nie będzie mi Kaczyński kancelarii układał!
Na wszelki wypadek jednak wręczę jeszcze kilka odznaczeń państwowych. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczę Michała i Jacka Karnowskich, szefów tygodnika „Sieci”, za ich obiektywną i propolską działalność wydawniczą. Przyznaję, że moja twarz wyglądała groźnie na ich okładkach. A Magdalenie Ogórek dam Złoty Krzyż Zasługi, bo ma fajne nogi. Chciałem coś jeszcze wręczyć Bronisławowi Wildsteinowi, ale w kancelarii przypomniano mi, że odznaczyłem go już Orderem Orła Białego, a wyższych odznaczeń niestety nie mamy.
Na razie to tyle ode mnie, muszę lecieć na ślub córki do sali kolumnowej. Więcej o mnie dowiecie się z mojej książki „To ja”, na której napisanie poświęciłem ostatni rok prezydentury. Do zobaczenia!