Nie wiem, czy dziś ktokolwiek wyraziłby zgodę na taką wyprawę. Pięciometrową łódź zakupioną z oddanego do likwidacji statku kupiłem we Włoszech. Zmieniłem jej żagiel i wyruszyłem z Afryki w samotną, nieasekurowaną podróż przez Atlantyk, by dowieść wszystkim, którzy znajdą się na morzu w sytuacjach krytycznych, że hart ducha i podstawowa wiedza pozwolą znacznie podnieść szanse przetrwania. Dziś nawet członkowie ekspedycji arktycznych nie przeżywają smaku samotności tak dotkliwie. Zdobycze cywilizacji pozwalają na kontakt z dowolnego miejsca globu, satelitarna nawigacja upewnia nas, że nie zabłądziliśmy, wskazuje kierunek i podaje odległość. Wówczas, przed pięciu dekadami, miałem na pokładzie niewielki kanister z wodą, żelazną rację żywnościową, nóż i kompas. Koniec. Żadnej łączności. Nie zabrałem nawet sekstantu, który żeglarzom pozwala ustalić pozycję według położenia gwiazd.
Odbiłem – i popłynąłem prosto na zachód
Gdy oddalał się brzeg, z dumą myślałem o mojej narzeczonej – a dziś żonie, Lindzie, która pośród obaw i lamentów rodziny i przyjaciół twardo twierdziła: Jacek jest profesjonalistą, wiem, że poradzi sobie doskonale. Wówczas myślałem o niej jak o skarbie i po pięciu dekadach nadal tak o niej myślę. Ale oto pozostałem sam na sam z potężnym, kapryśnym oceanem, zdany na igraszki Posejdona. Dzień po dniu, noc po nocy, dążąc ku celowi – karaibskiej wyspie Trynidad.
Nie zastanawiałem się, czy ją odnajdę, czy trafię. Głowę zaprzątała powtarzalna codzienność: łapanie latających ryb, z których jedynym nożem przyrządzałem sobie niewyszukane sushi – chrupiąc je po prostu na surowo, zbieranie deszczówki z żagla, ciągłe trzymanie steru i regulowanie szotów.
Tydzień.
Drugi.
Trzeci.
Co myślałem, znajdując się samotnie na środku oceanu? Jak oceniałem własną decyzję – wszak znalazłem się tam dobrowolnie?
Subskrybuj