Rok po wyborach
Kilka tygodni temu minęła rocznica wyborów 15 października. Wiele się działo, wiele dzieje się nadal. Jak ocenić „wczoraj i dziś?”? Spróbuję odpowiedzieć. Rządząca koalicja nie ma łatwo. O głównym lokatorze Belwederu nic pisać nie będę, szkoda papieru. A więc Kaczyński i cały PiS. Robią, co mogą, by zatruć życie rządzącym: kłamstwa, obelgi, pomówienia, insynuacje…
Nienawidzą Donalda Tuska, całego otoczenie premiera, całej koalicji rządzącej. I nas, normalnych obywateli, którzy nie mieli łatwego życia przez ostatnie 8 lat, gdy PiS był przy władzy. Teraz połączyli się z Suwerenną Polską. I nadal – podobnie jak w minionych latach – będą wspólnie zatruwać życie nam wszystkim. Przyznam, nie spodziewałem się, że ponad 30 proc. wyborców wciąż popiera dzisiejszą opozycję. Co im się podoba w działaniach PiS? Trudno to zrozumieć – ja nie potrafię. Słów kilka o komisji śledczej do spraw Pegasusa. Były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie stawił się. Fakt – kiedyś poważnie chorował. Ale lekarze stwierdzili, że może się stawić. Były szef ABW Piotr Pogonowski też się nie stawił. Były szef CBA Ernest Bejda – również nieobecny. Nie świadczy to o nich najlepiej. Zabrakło odwagi cywilnej? Jestem pewien, że dopóki żaden ważny członek PiS nie trafi za kratki, nic się nie zmieni. Bo dopiero gdy trafi, to inni zaczną się po prostu bać. A tak – robią, co chcą, i nadal robić będą. Na dodatek ten nasz wymiar sprawiedliwości…
Ale to już osobny temat. Druga partia opozycyjna to Konfederacja. W jej szeregach jest wielu mądrych i inteligentnych polityków. Ich poglądy dotyczące polityki gospodarczej nie budzą większych zastrzeżeń. Porównywanie do PiS byłoby dla nich na pewno obraźliwe. A koalicja rządząca? Stara się, jak może i efekty działań są na pewno pozytywne. Pamiętajmy, że była powódź i to bardzo utrudniło koalicji normalną działalność. Mam nadzieję, że dalsze prace KO, Trzeciej Drogi i Lewicy nadal będą zasługiwały na pozytywną ocenę. Bądźmy optymistami – choć trzeba mieć na uwadze, że są tematy, w których różnice zdań są nieuniknione. A dla Pani Jagody gratulacje za wspaniały list „Czy warto…?” („Angora” nr 42). KRZYSZTOF WAŚNIEWSKI
Obstrukcja
Istnieje taka dolegliwość jak zaparcie (inaczej zwane zatwardzeniem), które utrudnia defekację, czyli wypróżnienie. Jeżeli pojawia się zbyt często, może doprowadzić do powstania hemo roidów lub zatrucia organizmu produktami przemiany materii. W skrajnych przypadkach prowadzi do powstania tzw. kamieni kałowych, które muszą być wydobyte ręcznie.
Dolegliwość przykra, wstydliwa i brzydko pachnie. Swoisty rodzaj również brzydko pachnącej obstrukcji występuje coraz częściej i, o dziwo, skuteczniej w naszej polityce. Dotyczy głównie przedstawicieli obozu władzy, na szczęście już byłego. Przedsmak tej choroby pojawił się w ubiegłym roku tuż po wyborach do parlamentu. Elita ówczesna oddać tej władzy w normalnym trybie nie chciała, ino ją dzierżyła i trwała okopana na swych pozycjach. A pan prezes do dzisiaj wierzy, że jeszcze rządzi.
Dzielnie w tym dziele wspomaga go nasz ukochany PAD, który a to zawetuje ustawy, a to nie powoła ambasadorów, a to znów postraszy brakiem zgody na łamanie konstytucji, którą sam łamał namiętnie i wielokrotnie. Ot, taka obstrukcja współczesnych czasów, która pachnie jeszcze mniej przyjemnie niż zwykłe zatwardzenie. A co ciekawsze, wydaje się, że ta choroba staje się zaraźliwa. Zaczyna atakować pewnych uczestników obecnych władz Koalicji 15 października – jeszcze łagodnie, ale z tendencją złośliwienia. A to już staje się niebezpieczne! BABCIA HELENKA
Ja? Nie chcę!
Chyba tylko zbieg okoliczności sprawił, że w rocznicę bitwy pod Lenino odbyła się słowna bitwa liderów dwóch największych partii w Polsce. Lider PO premier Donald Tusk zapowiedział czasowe, terytorialne zawieszenie prawa do azylu dla emigrantów, czym wywołał umiarkowaną burzę w UE, ale dużą wśród obrońców praw człowieka. Natomiast polityczny złomiarz Jarosław Kaczyński wziął do powtórnej renowacji Suwerenną Polskę w Przysusze, gdzie szosa była sucha, więc trzeba było zrobić zbieżność rozjeżdżających się kół. To prawda, że Kaczyński zachowuje się jak desperat, który nie zrozumiał, że rok temu przegrał wybory przez ziobrystów.
Dziś, nie mając pomysłu, jak skonstruować nową maszynkę wyborczą na wybory prezydenta, bierze tychże ziobrystów na podnośnik – do renowacji. Ale ona mu nie wyjdzie z jednego powodu. Skoro sam poprzecinał i usunął przewody hamulcowe, usuwając osobiście tych, którzy potrafią obsługiwać i naprawić tę maszynę, to teraz błaga swój ciemny lud o kasę na kampanię, odwołując się cynicznie do czasów sprzed 1989 roku. Czy mu zapłacą? A pewnie, że tak! Ma sojuszników. Oprócz wielu usłużnych mu mediów (nawet w TVN, które z pomocą W. Orbana zamierza kupić), na które biadolił w Przysusze, pomoże mu Kościół i znany jeszcze nielicznym „Koncern Autokracja” (autorstwa Anne Applebaum – przyp. red.). Warto przeczytać.
Powiedział w Przysusze, że tu siedzi elita narodu. Ktoś w sieci dopisał „j” do tej zebranej na sali (j)elity i skomentował: „Rzeczywiście bez jelit żaden żywy organizm wielu gatunków, nie tylko ssaków, nie może żyć. To, co potrzebne do życia, wysysa i zabiera, a resztę wydala – i niech tak zostanie. A tym, którym zapach opróżnionych jelit nie przeszkadza, niech się nim napawają”. To w PiS. A co w PO? Aby choć po części zrozumieć, o co chodziło premierowi Tuskowi, trzeba siebie najpierw zapytać: „Czy idąc spać, zamykam drzwi swojego domu?”. A co premier miał zrobić, dowiadując się ponad miesiąc temu, że w Syrii wypuszczono z więzień tysiące skazanych i już znaczną ich część przerzucono samolotami wraz z rodzinami na Białoruś z zamiarem szturmu naszej granicy jeszcze przed zimą? Pierwszy wykonał ruch jeszcze przed wystąpieniem Kaczyńskiego. Wybił mu z głowy granie migrantami w kampanii wyborczej.
Tyle u nas. A w Europie? Jakby cisza przed burzą. Też uderzył w czułe struny, bo będąc tam wiele lat, wiedział, w jakie i w jakim momencie uderzyć kilka dni przed szczytem na temat emigracji. Premier liczy na zrozumienie tych, którzy mogą i potrafią to zrozumieć, ale nie tych, którzy i tak niczego nie chcą zrozumieć. W krajach „starej” UE wiedzą doskonale, o co mu chodzi, i znajdzie wielu zwolenników do zmiany tego, co już przygotowano do dyskusji i jakiegoś rozsądnego rozwiązania problemu emigracji. Nawet u nas w kraju są studenci z Palestyny, którym od dziecka mówiono, że muzułmanie opanują z czasem całą Europę, szerząc szariat i mądrości sur Koranu. Oni nigdy się swojej wiary nie wyrzekną.
Polak pracujący w Szwecji napisał w sieci: „Młody inżynier z Indonezji w południe brał kocyk i szedł gdzieś się modlić. To nie są ludzie stworzeni do pracy, do pracy mają kobiety”. Tak odległa kulturowo i religijnie społeczność nigdy się z nami nie zasymiluje. Kto z nas chce, niech tam jedzie. Wolna wola. Mnie osobiście trudno to zaakceptować. Uważam, że są pewne granice akceptacji i tolerancji innych kultur i religii, których przekraczać nie wolno, bo zawsze źle się to kończy. Wolę już Kaczyńskiego taplającego się w naszym politycznym szambie, bo to dla mnie, owszem, wróg demokracji, ale to swój wróg, przewidywalny.
Obcego nam nie trzeba. A dlaczego bogaci z Bliskiego Wschodu, z ropą pod stopami, nie wezmą swoich braci w wierze do siebie i tam ich nie uszczęśliwiają? Ano dlatego, że ropa jest potrzebna „Koncernowi Autokracji”. Z pozdrowieniami dla Redakcji. ZBIGNIEW
Moje refleksje
Moja sąsiadka ma 35 lat. Jest osobą samotną, bezdzietną, wykształconą, dobrze zarabia. Ma po rodzicach mieszkanie, zatem nie korzysta z preferencyjnego kredytu mieszkaniowego. Nie ma dzieci, zatem nie korzystała z urlopów macierzyńskich czy wychowawczych. Nie pobiera żadnych świadczeń na dzieci od becikowego poprzez 800+ i innych (od ilości świadczeń na dzieci można dostać zawrotu głowy). Cierpi na przewlekłą chorobę, ale w jej wieku nie przysługują darmowe leki, na które wydaje sporo kasy. Nie ma męża, zatem nie załapie się na wdowią rentę. Nie ma bliskiej rodziny, zatem nie będzie pobierać zasiłku pogrzebowego. Jest osobą niewierzącą, zatem nie powinna opłacać nauki religii, dzieł papy Rydzyka, Funduszu Kościelnego… Sama nie korzysta z dobrodziejstw państwa, ale płaci za to wszystko w zabieranych jej niemałych podatkach. Służba zdrowia robi resztkami sił. Szpitale mają miliardowe długi. Do specjalisty czy na planową operację czeka się miesiącami, jeśli nie korzysta się z prywatnych gabinetów za grubą kasę.
To tajemnica poliszynela, ale nikt nie stara się jakoś tego ucywilizować. Rząd nie ma pieniędzy, ale wciąż dosypuje kasy do prywatnych kieszeni, nie patrząc, kto ile zarabia i czy chce mu się pracować. Krytykował pisowskie rozdawnictwo, a teraz sam staje do wyścigu, kto da więcej! Parlament obsiadają już całe rodziny: tato poseł, mama poseł (K. Iłłakowiczówna używała feminatywu „poślica”) i obydwoje pobierają z kasy Sejmu ryczałt za to samo mieszkanie. W pracy się nie spoci, rąk nie ubrudzi, za nic nie odpowiada, a kasa bardzo dobra. Co cwańsi załapują się do Brukseli i nie ma na to sposobu, bo wyborcy warci są swoich wyborów.
Wprowadzony przez obecny rząd „terror praworządności” pozwala każdej szelmie i malwersantowi prysnąć za granicę i śmiać się w nos tym chudopachołkom, którzy tyrają za grosze, aby oni mogli kraść miliony. Taka TV Republika czy TV Trwam wykorzystuje Kodeks karny i Kodeks cywilny oraz Dekalog, aby opluć, poniżyć, oczernić, zniesławić przeciwników, i pozostaje bezkarna. Za klakiera mają prezydenta i inne osoby z pierwszych stron gazet (…). Tymczasem za „obrazę uczuć religijnych” niemalże natychmiast delikwent jest dotkliwie karany. JAGODA
Ziobro i wały
Szanowni przedstawiciele Sejmu zasiadający w komisji, przestańcie przekładać przesłuchanie Ziobry. To, że choruje na krtań i nie może mówić, nie pozbawia go rozumu, rąk i słuchu. Uważam, że może wysłuchać pytań i odpowiadać na piśmie, odczytywać jego odpowiedzi może jego prawnik. Nie dajcie się nabierać na chorobę. Należy towarzystwu z PiS odebrać bezprawnie zdobyte majątki, sprzedać to, co jest do sprzedania, i zasilić tymi pieniędzmi budżet. Kolejna sprawa to powodzie. Dawno temu jeździłem do rodziny na wieś – niedaleko wałów przeciwpowodziowych na Warcie. Trudno mi dziś określić, jak daleko od rzeki były te wały, lecz myślę, że około kilometra. Wały były pilnowane odcinkowo i należało to do mojego wujka. Co dzień obchodził swój odcinek, karał za wypasanie bydła na wale i mieszkał przy pilnowanym odcinku – domek był służbowy. Z drugiej strony wioski była rzeczka – regularnie oczyszczana, aby nie zarastała. Nie byłem tam od 54 lat. Wybiorę się wkrótce, aby zobaczyć czy ten teren nadal jest tak pilnowany. GRUSZEWSKI
Wystarczy, by się nie wtrącali!
O kogo chodzi? Oczywiście o polityków, którzy wszystko wiedzą najlepiej i chcą nas uszczęśliwiać, nawet gdy sobie tego nie życzymy. Przypomnijmy sobie czasy realnego socjalizmu. Ówcześni nasi włodarze, partia i rząd, nie pytając nas o zdanie, robili wszystko, żeby kraj rósł w siłę, a ludzie żyli dostatnio. Na początku upaństwowili wszystko, co się dało, a następnie, żeby do końca zlikwidować krwiopijców, wymyślono reformę handlu. Na efekty długo nie trzeba było czekać, a były one imponujące: na początek zabrakło chleba, bo zlikwidowano prywatne piekarnie, następnie zabrano się z zapałem do likwidowania wszystkich sklepów i małych prywatnych firm produkujących np. igły czy guziki. Efekt? Zabrakło praktycznie wszystkiego.
Pan minister Minc, autor reformy, odniósł wielki sukces: zlikwidował wysysających krew z ludu pracy. Tyle że lud pracujący miast i wsi, zamiast dziękować ministrowi za sukces, dostał wścieklizny i przeklął go w żywy kamień. Co za niewdzięczność! Dalej było tylko gorzej. Po socjalizacji wsi zaczęło brakować jedzonka, więc władza zakasała rękawy i wymyśliła obowiązkowe dostawy zboża, świń i innych produktów rolnych oraz dotacje do PGR-ów i Spółdzielni Rolniczych, a także ręczne sterowanie tymi przedsiębiorstwami.
Pojawiły się nakazy, co i ile należy siać, ile żywca należy hodować itd. Efekty przerosły oczekiwania, bo w sklepach – zamiast szyneczek – pojawił się nowy produkt: nagie haki. Wykaz szczęśliwości, jakie urządzili nam ówcześni politycy, jest bardzo długi, a efekt zawsze ten sam – piękna katastrofa. Dzisiaj jest niewiele lepiej. Co prawda nie dyktują rolnikom, co mają siać i jak hodować zwierzęta, ale sposób pracy regulują nakazy z Brukseli. Czyli sprawdza się powiedzenie, że nie ma nic gorszego, jak nudzący się urzędnik, a jeszcze gorszy jest polityk, który na niczym się nie zna i w szale pracy wymyśla cudeńka, o jakich filozofom się nie śniło. Za to efekt zawsze jest taki sam jak w filmie „Grek Zorba”: piękna katastrofa. Jako przykład niech posłuży sprawa mieszkań.
Nasi politycy, i ci z prawa, i ci z lewa, a nawet ze środka, umyślili sobie, że naród polski mogą uszczęśliwić wyłącznie mieszkania własnościowe i niewiele ich obchodzi, że na świecie mieszkania na własność kupują tylko ludzie zamożni, których stać na spłaty kredytu w rozsądnym czasie, a nie do późnej starości, zaś mieszkanie to nie ma być klatka kopulacyjna czy „apartament” o pow. 10 m2, w dodatku w fatalnej lokalizacji. Mniej zamożni mieszkania wynajmują, bo dzięki rozsądnym działaniom, np. samorządów, nie brakuje mieszkań na wynajem, i to po rozsądnych kosztach. A co wydumali nasi wybrańcy narodu?
Ano zaparli się jak koza w błocie i problem załatwiają po swojemu: mieszkanie musi być własne, a żeby każdego było „stać” na kupno, wymyślano różne dopłaty: a to mieszkania dla młodych, a to kredyty 2 proc., a nawet zero proc. Trzeba przyznać, że kreatywność naszych wybrańców nie zna granic, przy czym wszystkie pomysły, jak to zwykle bywa, kończą się przecudną katastrofą. A najgorsze jest to, że koszty tych niewydarzonych pomysłów ponoszą nie tylko ich beneficjenci, ale całe społeczeństwo, bo znowu zmarnowano nasze podatkowe pieniądze. Marzę o chwili, kiedy nasi władcy zrozumieją, że państwo nie jest od produkcji majtek, samochodów elektrycznych czy wędlin. Bo, po pierwsze, politycy czy ministerialni urzędnicy nie mają pojęcia, jak się to robi, a nie ma nic gorszego od niekompetentnego urzędnika. Oni mają opracowywać sensowne i czytelne dla wszystkich przepisy prawa, które uczynią państwo przyjazne obywatelom.
Obowiązkiem państwa jest natomiast zapewnienie wszystkim bezpieczeństwa i odpowiedniego poziomu życia, umożliwienie obywatelom dostępu do nauki, opieki zdrowotnej i wielu innych rzeczy, które są zapisane w konstytucji. Niech nareszcie zapanuje zasada: Jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz. R. PORĘBSKI
Alternatywa dla eseju
Z opowiadań starszego pokolenia wiem, jak wyglądało tworzenie nowej elity w latach bezpośrednio powojennych. Utrwalony w moim umyśle obrazek wygląda mniej więcej tak: Do fabryki lub innego zakładu pracy przyjeżdżał partyjny komisarz i mówił do któregoś z robotników: „Od dziś ty będziesz dyrektorem”. Czasem wręczał mu ponoć nawet jakieś insygnia i po jakimś czasie papier. Władzy na ogół nikt sprzeciwiać się nie zamierzał, więc taki nominat też czuł się w obowiązku zadanie podjąć. Potem ci ludzie niejednokrotnie udowadniali swoje niedopasowanie do stanowiska i pozycji, na przykład odzywając się w kompromitujący sposób. Jedna prześmiewcza historyjka utkwiła mi w pamięci. Oto pewien dyrektor, chcąc „uczenie” przekazać załodze, że trzeba podjąć dodatkowy wysiłek, by wykonać plan, powiedział: „Nie ma innego alibi”. Chciał pewnie użyć słowa „alternatywy”, co też byłoby błędem językowym, jednak mniejszym.
Po jakimś czasie taki nominat obrastał w piórka, coraz mniej ludzi pamiętało, skąd się wziął, marynarka i krawat też robiły swoje. Jak jeszcze umiał się odezwać tekstem wyczytanym w propagandowej ulotce, droga do awansów była otwarta. Powstawała w ten sposób kadra kierownicza, z czasem awansowana, czasem też wyrzucana, ale zaczęto ją traktować jako swoistą elitę kraju. Niestety, elitą nikt nie staje się dlatego, że ktoś kogoś tak nazwał. Z naszej nowszej historii – pamiętam, jak usilnie wmawiano nam (i niektórzy czynią to dalej), że w katastrofie pod Smoleńskiem zginęła elita naszego kraju. Z szacunku dla ofiar niewielu ma odwagę prostować czy – tym bardziej – protestować przeciwko takiemu określeniu tej czy innej osoby. Jednak nawet najbardziej zagorzali zwolennicy poprzedniej władzy nie są w stanie zaprzeczyć, że jedną z przyczyn ich porażki jest to, iż nie poparły ich środowiska intelektualne.
Jeden poeta kiepskiej jakości, dwóch satyryków i kilku aktorów oraz takaż liczba ludzi skłonnych zająć dyrektorskie stanowiska w szeroko rozumianej sferze kultury o niczym nie świadczą. Nadspodziewanie dużo (można powiedzieć, że jest tu nadreprezentacja) znalazło się za to osób ze stopniami i tytułami naukowymi. Bez doktoratu głupio się było pokazywać w pewnych kręgach, więc robiono doktoraty. Także dlatego, że do otrzymania profesury potrzebni są wypromowani doktorzy. Od dawna głoszę tezę, że udział profesorów wśród idiotów jest sto razy większy aniżeli średnia dla populacji. Niektórzy zastrzegają, że może tylko tak jest wśród tych profesorów, których oglądamy na szklanym ekranie. Otóż to, że mają ochotę występować, nie mając nic mądrego do powiedzenia, jest właśnie przejawem ubóstwa intelektualnego.
Niezbyt rozgarnięci profesorowie wykształcili – dla udokumentowania swego dorobku – niezbyt rozgarniętych doktorów. A teraz obserwacja z życia. Byłem na spotkaniu, na którym jeden z referatów o literaturze wygłaszała pani z tytułem doktora. Wprawdzie nauk teologicznych, ale jednak doktor. W trakcie jej wystąpienia przypomniały mi się właśnie obrazki przywołane na wstępie. Otóż ta pani z doktorskim tytułem nie tylko nie miała pojęcia, o czym mówi, ale nawet jaki gatunek uprawia. W jej przekonaniu to miał być esej, bo „w eseju można nie tak sztywno trzymać się tematu i powiedzieć coś od siebie”. Tak stwierdziła.
Tymczasem wystarczyło zajrzeć do odpowiedniego słownika, by dowiedzieć się, czym jest esej. Ponadto, zarówno w wystąpieniu, jak i w napisanym „eseju” używała wyszukanych pojęć, w kółko tych samych, mających tekstowi nadać znamiona powagi i naukowości, zupełnie nie rozumiejąc znaczenia słów. Jak ten dyrektor z PRL-u używała określenia „inna alternatywa”, co jest błędem, który pani doktor nie przystoi. A argument, że wielu tak mówi, nie broni się nijak w konfrontacji ze znaczeniem słowa i stopniem naukowym. Nie to mnie jednak zbulwersowało najbardziej. Pani doktor po zakończeniu zasadniczego wystąpienia pozwoliła sobie na nawiązanie do współczesnej sytuacji politycznej. I wtedy zebrani usłyszeli o zalanej Kotlinie Kłodzkiej i oszczędzonej w ten sposób Brandenburgii, o tym, że jesteśmy jako kraj w obcych rękach. Na co jeden z uczestników – też wykształcony ponoć człowiek – zawołał: „Wiadomo, w niemieckich!”. W powszechnym mniemaniu wyborcami PiS są ludzie gorzej wykształceni. Po obecności w tamtym gremium wiem, że są wśród nich ludzie źle wykształceni, za to z dyplomami. ALEKSANDER POPOWSKI