Ryk z kilkudziesięciu tysięcy zachrypniętych gardeł kibiców Interu Mediolan po strzelonym rzutem na taśmę golu na 3:3 – w doliczonym czasie rewanżowego meczu z FC Barcelona – jest czymś absolutnie nie do zapomnienia! Zdecydowana większość miejscowych przeżywała ekstazę, ale niewielka część kibiców gospodarzy zapamięta te chwile jako traumatyczne. Mowa o tych, którzy zwątpili i przed ostatnim gwizdkiem sędziego opuścili trybuny, żeby jak najprędzej, jeszcze przed całym tłumem, być na parkingu, przystanku tramwajowym lub w taksówce… Nie dostali od ochrony szansy powrotu na stadion na – jak się okazało – historyczną dogrywkę. Otrzymali za to dozgonną nauczkę, że kibic zawsze powinien wierzyć do końca.
Tumult był tak potężny, że wydawało się, iż konstrukcja monumentalnego Stadio Giuseppe Meazza w dzielnicy San Siro cała drży. Od niekończącego się hałasu uciszonym fanom Barcelony prawie pękały bębenki w uszach. I pękały serca. Chwilę wcześniej to oni mieli powody do świętowania, bo awans do upragnionego finału był na wyciągnięcie ręki. Międzynarodowe towarzystwo, które wspierało tego wieczora Barcelonę z sektora gości (poza Katalończykami mieliśmy m.in. liczną grupę z Polski), przeżyło nieprawdopodobny wieczór w Mediolanie. Jeszcze przed zmrokiem, wspinając się niemal na szczyt stadionu, a dokładnie na jego ostatnie piętro, skąd do oglądania meczu przydałaby się lornetka, nie spodziewało się, że wsiadają na tak zwariowaną karuzelę emocji. Kibice ci wirowali od piekła (2:0 dla Interu), przez raj (2:3), żeby z powrotem wylądować w piekle (4:3). Szczęśliwego zakończenia nie było, ale po chwili przybicia wspierający Barcę i tak podziękowali swoim idolom brawami. Za widowisko przez wielkie W.
Gdy Francesco Acerbi wpakował piłkę do bramki, dając swojej drużynie dogrywkę, w dwumeczu było… 6:6! Mało kto przypuszczał, że słynący z defensywnej gry Włosi zaserwują taki popis ofensywnej zabawy w konfrontacji z groźną i będącą ostatnio w kapitalnej formie Barceloną. Tak samo jak nie przypuszczano, że jednym z głównych bohaterów Interu zostanie właśnie Acerbi, dla którego był to pierwszy gol w karierze w europejskich pucharach. 37-letni obrońca zbliża się do końca kariery, a wieczór z 6 maja jest jej piękną puentą. Teraz znalazł się na szczycie sławy i ubóstwienia, ale wcześniej sięgnął też dna. Był uzależniony od alkoholu, po śmierci ojca zmagał się z depresją, dwukrotnie walczył z nowotworem jądra. „Gladiator” – tak okrzyknęli go Włosi – z każdego starcia wychodził z tarczą i nie inaczej było w boju przeciwko Barcelonie.
Innym herosem Interu okrzyknięto „małego wielkiego bramkarza”, czyli Yanna Sommera. Szwajcar, podobnie jak słynny Iker Casillas, dowodzi, że do osiągnięcia mistrzostwa w tym fachu wcale nie trzeba być dryblasem. 36-latek ma zaledwie 1,83 metra wzrostu, co nie przeszkodziło mu, żeby w starciu z Barcą fruwać między słupkami jak na skrzydłach. Sommera, tak jak i całej ekipy prowadzonej przez Simone Inzaghiego, nie mogły się nachwalić włoskie media. „La Gazzetta dello Sport” z okładki krzyczała o „legendarnym Interze”, podkreślając, że trener Simone w ciągu trzech lat po raz drugi wprowadził zespół do finału.
W cieniu Sommera był jego konkurent z drugiej strony barykady, czyli Wojciech Szczęsny, którego piękna, baśniowa opowieść o powrocie z emerytury przestała być już tak cukierkowa. Wyśnionego finału Ligi Mistrzów nie będzie, co doświadczony Polak przyjął z godnością, chwaląc młody zespół Barcelony: – Szkoda, bo było bardzo blisko, ale, bardziej niż zły, jestem dumny z tych młodych chłopaków. Dla większości z nich jest to początek kariery. Dzisiaj przegrali i dzisiaj będzie trochę smutno, ale wszyscy udowodnili, że wygrają jeszcze sobie ten puchar parę razy w życiu – mówił przed kamerami.
Podobnej klasy zabrakło jego koledze z drużyny, Gaviemu, który, nie mogąc pogodzić się z porażką, upatrywał w niej spisku. Spiskować mieli bliżej nieokreśleni „oni”. – Nie chcieli, żebyśmy dotarli do finału, bo mieliśmy za sobą świetny sezon. Bali się nas! – napisał 20-latek w mediach społecznościowych. Upust wściekłości na sędziego Szymona Marciniaka i jego asystentów dał też Joan Laporta. – Walczyliśmy o awans z całych sił, ale nie daliśmy rady przede wszystkim przez niekorzystne decyzje sędziów – frustrował się prezes Barcelony.
Marciniak może i tego wieczora nie ustrzegł się błędów (choć eksperci nie są jednogłośni w ocenie jego pracy), ale upatrywanie porażki wyłącznie w jego ewentualnych pomyłkach jest grubą przesadą. I nieuczciwością – zwłaszcza w stosunku do Interu, który w tym sezonie Ligi Mistrzów spisuje się rewelacyjnie. Dość powiedzieć, że – według wyliczeń statystyków – we wszystkich dotychczasowych meczach Nerazzurri przegrywali zaledwie przez… 15 minut! Jak pójdzie im 31 maja w wielkim finale w Monachium? Łatwo nie będzie, bo ich rywale z Paryża gorąco wierzą, że to ten rok, ten sezon, żeby w końcu, po raz pierwszy w dziejach, sięgnąć po najbardziej prestiżowe trofeum w klubowej piłce nożnej. Inter z kolei chce zrobić to po raz czwarty. Bez dwóch zdań kroi nam się kawał włosko-francuskiego widowiska!