R E K L A M A
R E K L A M A

Listy do redakcji Angory (22.09.2024)

Listy nadesłane przez czytelników tygodnika Angora. Za wszystkie wiadomości dziękujemy i zachęcamy do dalszego kontaktu.

Fot. Domena publiczna

Rowery i kultura 

Przypadkowo u znajomych przeczytałem Wasz Tygodnik sprzed paru miesięcy, a w nim artykuł „Terror na dwóch kółkach”. Zaintrygował on mnie jako dawnego kolarza amatora, a obecnie rowerzystę i kierowcę zarazem. W pełni zgadzam się z jego treścią. Moim zdaniem problem z rowerzystami na polskich drogach jest jeszcze bardziej tragiczny, niż postrzega go autor artykułu pan Łukasz Grzegorczyk. Kraje o dużej kulturze rowerowej, jak Holandia, Dania, Niemcy, nie mają takich problemów jak w Polsce, gdzie samowola i bezczelność rowerzystów są na porządku dziennym.

Z duszą na ramieniu zwalniam maksymalnie samochodem, gdy w pobliżu jedzie rowerzysta, zwłaszcza o zmroku lub nocą. Z przykrością stwierdzam, że nawet policja przejeżdżająca radiowozem nie zawsze (lub wcale!) reaguje, gdy – mimo istnienia ścieżki rowerowej – drogą mknie rowerzysta, czasem w parze! Nagminne grzechy rowerzystów: ciemne stroje wieczorem, brak kamizelek pomarańczowych, brak świateł zarówno z tyłu, jak i z przodu, brak kasków, jazda „bez trzymanki”, a do tego dochodzą slalomiści, ścigacze i totalna brawura – GROZA! Jak pisze autor, zawsze szkodę ponosi rowerzysta(ka) i zawsze winę przypisuje się kierowcy. Popieram w pełni propozycję autora, by rowery były rejestrowane tabliczką z tyłu.

Proponuję znieść prawo do jazdy duetem po drogach, obowiązkowo wymagać dziennych i nocnych świateł, a tylne czerwone winno być migające. Do tego powinien dojść obowiązek noszenia kamizelek odblaskowych i kasków, zaś pedały rowerowe winne być, jak dawniej, zaopatrzone w odblaski. To, że wielu rowerzystów jest pod wpływem alkoholu (zwłaszcza na wsi), jest publiczną tajemnicą, a noszenie ciemnych ubrań jest powszechne. 

Popieram w pełni jazdę na rowerze, zarówno ze względów zdrowotnych, jak i ekologicznych, ale kultury jazdy (jak i stylu życia) trzeba zacząć uczyć od niemowlaka. Oczywiście, żadne dobre rady nie zmuszą nikogo do rozsądku, niemniej trzeba starać się, od przedszkola do starości, uczyć ludzi kultury i bezpieczeństwa jazdy, by nie potwierdzało się przysłowie: Mądry Polak po szkodzie…

Apel do Sejmu: Wdrażajcie rygorystyczne przepisy dla rowerzystów, niech oni zaczną z nich korzystać, a policjanci – egzekwować! KAZIMIERZ

I co dalej z tym fantem? 

Chciałbym wrócić do tematu podejmowanego już kiedyś przez Czytelników „Angory”, a mianowicie do feminatywów, wciąż budzących zainteresowanie wielu osób i wciąż wywołujących kontrowersje. Ja również obserwuję dyskusję medialną na ten temat i ustosunkowany jestem do problemu, podobnie jak Czytelnicy i Czytelniczki „Angory”, czyli negatywnie. Tak samo zresztą, jak moje koleżanki z pracy. Według jednej z nich, polski język chyli się ku śmieszności, czyli schodzi po prostu na manowce. Od dawien dawna przyzwyczajeni jesteśmy bowiem do określeń np. pani doktor, pani profesor, pani pułkownik, pani dyrektor.

To brzmi dumnie i podkreśla rangę i klasę danej osoby. A gdy mówimy o kimś np. doktorka, profesorka, dyrektorka, to brzmi to raczej prześmiewczo i często ma na celu w sposób zamierzony, dezawuować daną osobę pod różnymi względami, np. w środowisku pracy. A oprócz tego niektóre feminatywy mogą być po prostu śmieszne i mieć dwojakie znaczenie. Na przykład: pilot – pilotka, marynarz – marynarka, stolarz – stolarka, szklarz – szklarka, kierowca – kierownica, poseł – posłanka. Co do tej ostatniej, to pracowałem w firmie, która miała swoje oddziały rozlokowane w różnych i odległych częściach miasta. I byli zatrudnieni w niej młodzi ludzie na etatach posłańca, których zadaniem było m.in. roznoszenie poczty, narzędzi, różnych dokumentów międzywydziałowych itp. Wśród nich była również dziewczyna – posłanka. 

Ciekawy jestem, jak zareagowałaby jakaś pani poseł z Sejmu RP, gdyby przydzielić jej zadanie, jak dla opisanej wyżej posłanki? Chociaż, z drugiej strony, dzięki proponowanym feminatywom można język polski nieco uprościć. Po co łamać język i np. dzielić krewnych na zupełnie odrębnie brzmiących – wujka i ciotkę? Niech będzie wujek i wujkownica (ciotka i ciotek?). Przyjęło się również, że nazwy żeńskie kończą się na literę „a”, np. dentystka, nauczycielka, pisarka itd. Czy wobec powyższego profesje męskie z końcówką „a” w nazwie też należałoby zmienić, np. sędzia na sędzin, maszynista na maszynister, tenisista na tenisister itp.? Pozdrawiając wszystkich serdecznie i szanując godność Pań, jednak jestem za panią poseł, panią prezydent, panią doktor itd. To bowiem brzmi dumnie i odpowiedzialnie. MAREK z Zielonej Góry

Czy rząd Tuska uśmierci odnawialne źródła energii? 

Wiele wskazuje na to, że tak. Żeby sprawę wyjaśnić, kilka niezbędnych faktów. Otóż w roku 2015 weszła w życie ustawa O odnawialnych źródłach energii (OZE) i ludzie zaczęli inwestować w mikroinstalacje fotowoltaiczne, co w efekcie dało udział energii produkowanej przez podatników do ponad 20 proc. w bilansie energetycznym kraju, a prosumenci płacili mniejsze rachunki, bo obowiązywał ekwiwalent energii przekazywanej do sieci do energii dostarczanej ze spółek energetycznych o wartość 0,8 do 1,0, a w przypadku instalacji o mocy ponad 10 kW było to 0,7 do 1,0. Rynek ten oceniany jest obecnie na 17 – 18 mld zł.

Od 29 października 2021 r. do 2022 roku rząd PiS zaczął wprowadzać nowele do ustawy o OZE, których celem było obligatoryjne przejście z systemu rozliczeń net-metering (powyższe ekwiwalenty rzeczowe, kilowatogodzina za kilowatogodzinę) na system net-billing. Otóż system net-billing nie tylko odebrał prosumentom trwałość ekwiwalentu, ale wręcz zniósł go w ogóle, zostawiając spółkom elektroenergetycznym zupełną dowolność w kształtowaniu zarówno powyższego ekwiwalentu, jak i w polityce cenowej. Od stycznia 2023 roku prosumenci ujrzeli więc faktury za prąd ok. 5-krotnie wyższe niż np. w roku 2022.

Nie tłumaczy tego ogólny wzrost cen energii. Doszło do gigantycznego oszustwa, a ściślej – okradania – prosumentów. Otóż system net-billing oparty jest na cenach giełdowych, niestabilnych z natury rzeczy, które spółki elektroenergetyczne od razu przekształciły w ceny spekulacyjne. Zmiana rozliczenia rzeczowego na finansowe i brak możliwości jakiejkolwiek kontroli ze strony prosumentów poskutkowały tym, że spółki elektroenergetyczne zastosowały politykę: tanio kupić od prosumenta (np. latem cena giełdowa znacznie spada, bo produkcja energii słonecznej jest duża) i drogo sprzedać, ale już według cen, które spółka sama sobie ustali (brak kontroli). Przeliczenia dokonane przez prosumentów pokazują, że wspomniany ekwiwalent 0,8 do 1,0 spadł do poziomu 0,2 do 1,0.

To jedna ścieżka oszustwa. Drugą jest oczywiście swobodne żonglowanie cenami przez państwowe spółki. Dla zobrazowania podaję przykład dotyczący spółki TAURON, z którą mam zawartą umowę: w lipcu z dwóch baterii o łącznej mocy 8,62 kW mogę wyprodukować 2400 kWh energii. TAURON mnoży to razy 0,2 i na papierze wychodzi, że wprowadziłem do sieci 480 kWh. Stan licznika energii pobranej wskazuje na okrągło 300 kWh. Dalej TAURON mnoży moje („papierowe”, nie faktyczne!) 480 kWh przez niską w lipcu cenę giełdową, np. 0,40 zł/kWh, co daje wartość 192 zł, a swoje 300 kWh odczytane z licznika – przez cenę, którą zagwarantował mi w umowie kompleksowej, czyli na okrągło 1,10 zł/ kWh, co daje 330 zł. Zatem pomimo wyprodukowania 8-krotnie więcej energii niż wskazuje licznik, mam dopłacić 138 zł. Podałem przykład, którego trudno szukać w rzeczywistości, chodziło jednak o ilustrację techniki oszustwa.

Faktycznie sprawa ma się tak, że od połowy maja do końca czerwca (upalny słoneczny okres) – pomimo zagwarantowanego w umowie kompleksowej 2-miesięcznego okresu rozliczenia, który minął 17 lipca – TAURON zaszczycił mnie trzema fakturami na kwotę ok. 3500 zł (słownie: trzy tysiące pięćset zł). Przestałem się wtedy dziwić, że gdzieś w Polsce prosumenci zastrajkowali i wyłączyli fotowoltaikę. Obecny rząd od dawna doskonale orientuje się w tym gigantycznym przekręcie dotyczącym 1,4 miliona prosumentów (można mówić o kwocie 7 mld skradzionej płatnikom) i „ma się tym zająć”. Zajmuje się tym już ponad 7 miesięcy, a proceder trwa w najlepsze, czyli ludzie nadal są okradani przez państwo za pośrednictwem jego spółek.

A dlaczego? Otóż PiS, z myślą o własnym interesie, wprowadzając kryminogenną nowelę do ustawy o OZE w roku 2021, zwęszył możliwość uzyskania kolosalnych kwot pozabudżetowych wprost z kieszeni podatników. Czy zatem obecna koalicja, a ściślej PO, będzie skłonna zrezygnować z takiej żyły złota? Życie pokazuje, że nie. Dochodzi bowiem do ujawnienia prawdy, że państwo nie działa. Jest to przejaw generalnego odwrócenia się koalicji od wyborców (…).

Wracając do ustawy o OZE, potrzeba niewiele: wprowadzić ustawę o zmianie ustawy – powinna polegać na uchyleniu ustawy z roku 2021 i przywróceniu ustawy z roku 2015, czyli likwidacji patologicznego i kryminogennego net- -billingu. W najbliższym czasie będzie to ostateczny test wiarygodności tego rządu. RYSZARD PORZUCZEK

Szkodliwe oszczędności 

Lekarze załamują ręce i ślą alarmy dotyczące kondycji naszych pociech, a chodzi o fatalną kondycję fizyczną oraz liczne wady układu kostnego i kardiologicznego. Do tego dochodzi niemal powszechny brak umiejętności pływania. Te nieszczęścia spowodowane są awersją młodych do ruchu, bo po co się męczyć, jak się ma smartfon… A co jest tego przyczyną? 

Niestety, jest to hipokryzja, bo lekarze sami chętnie wydają zaświadczenia, że małolat kompletnie nie nadaje się do ćwiczeń. Ale jest i inny powód tej katastrofalnej sytuacji, i właśnie nim powinno się zainteresować ministerstwo od nauki – być może zajęcia z wf. są nudne lub za trudne? W naszym pięknym kraju (to nie jest sarkazm!) istnieją różne kluby sportowe prowadzone przez osoby lub firmy prywatne – niestety, często sło no płatne i tym samym niedostępne dla rodzin niezamożnych, a w dodatku nierzadko prowadzone przez osoby niekompetentne. Można by temu zaradzić np. przez dotowanie zajęć dla niezamożnych obywateli przez samorządy czy Ministerstwo Sportu. Władze odpowiedzialne za nauczanie młodych powinny się zainteresować kompetencjami prowadzących zajęcia i tym, co się na nich dzieje. Również szkoły mogłyby prowadzić dodatkowe zajęcia (za godne wynagrodzenie prowadzącego), np. po lekcjach, korzystając ze szkolnego boiska lub sali gimnastycznej. 

Kiedyś, w czasach słusznie minionych, niemal w każdym klubie sportowym była sekcja juniorów, a ponieważ kluby były dotowane przez państwo (firmy państwowe), to zajęcia dla młodych były z reguły za friko lub za symboliczną opłatę. Skutki zaniedbań w rozwijaniu kondycji fizycznej młodych są fatalne, a w niedalekiej przyszłości będą bardzo kosztowne. Leczenie krzywych kręgosłupów, uszkodzonych stawów czy chorób kardiologicznych słono kosztuje i to my będziemy musieli za to zapłacić, więc oszczędności w dotowaniu rozwoju fizycznego naszych pociech to fatalny pomysł. Również rodzice powinni zrozumieć, że zwolnienie milusińskich z wf. odbije się np. utonięciem naszej pociechy, bo nie nauczono jej pływać. Trzeba podnieść rangę wf.! To nie może być przedmiot „na aby, aby”, bo inaczej będziemy mieli coraz bardziej cherlawe społeczeństwo i rodaków, którzy będą się topili w nieco głębszej kałuży. R. PORĘBSKI

A nam kusa sukmana 

Wychowywałem się w czasach, gdy o demokracji w Polsce można było tylko pomarzyć. Wtedy wzorem dla nas, głównie dla pokolenia moich rodziców, ludzi świadomych wszystkiego, była Ameryka, a konkretnie Stany Zjednoczone. Marzyliśmy o tym, by u nas kiedyś było jak w Ameryce – nie tylko pod względem dobrobytu, ale także demokracji. Pamiętam, jaką wielką estymą moi rodzice darzyli prezydenta Dwighta Eisenhowera – pewnie ze względu na jego zasługi w czasie drugiej wojny światowej. 

Osobiście pierwszy zapamiętany „zastrzyk” Ameryki dostałem w listopadzie 1963 roku, kiedy zastrzelono prezydenta Johna Fitzgeralda. Wszyscy ubolewaliśmy, jak wielka to jest strata dla całego świata, bo to był człowiek uważany niemal za ideał, z którym także polscy obywatele wiązali jakieś nadzieje. Dziś, na podstawie ujawnionych materiałów i publikacji na temat JFK, okazuje się, że wcale takim kryształem nie był. Mało tego, mówi się, że prezydent Kennedy był obsesyjnym erotomanem, neurotykiem uzależnionym od leków i politykiem uwikłanym w mroczne, do tej pory niewyjaśnione interesy.

To okazało się teraz, wtedy – reprezentował dla nas wszystkich inny, przede wszystkim wolny świat i postawę, którą akceptowaliśmy. Drugi raz z kwestią amerykańskich prezydentów zetknąłem się wiele lat później. We wrześniu 2008 roku, będąc w Stanach Zjednoczonych, byłem świadkiem zażartej dyskusji toczonej w kręgu towarzyskim przed zbliżającymi się wyborami prezydenta. Kandydowali wtedy Barack Obama i John McCain. Dyskusja miała miejsce w Chicago, więc byłem zdziwiony, że nie wszyscy obecni popierają „swojego”, czyli reprezentanta stanu Illinois, senatora z tego stanu. Chodziło głównie o kolor skóry. Nadmienię tylko, że dyskutowali Amerykanie należący do klasy średniej. Ale jakiż był wybór wtedy dla tych, którzy nie akceptowali ciemnoskórego Amerykanina jako swojego prezydenta? Kontrkandydat miał wtedy bodajże 72 lata.

Także dla mnie był człowiekiem, który w tym wieku i przy tych zasługach nie powinien już ubiegać się o taki urząd, lecz spokojnie odcinać kupony od wcześniejszych dokonań. Śledząc tę wymianę poglądów, myślałem: cóż za wybór mają Amerykanie, którzy mają wybierać pomiędzy takimi kandydatami? Po dwudziestu latach okazało się, że Amerykanie staną przed jeszcze trudniejszym wyborem, bo – według wszelkich znaków na ziemi i niebie – będą mieli wybór pomiędzy „szaleńcem” a „starcem”, jak przecież określali nie swoich kandydatów. Na szczęście Joe Biden przyznał rację tym, którzy uważali, że nie jest najlepszym kandydatem na prezydenta, więc mamy zupełnie inną sytuację, kiedy naprzeciwko siebie staną pierwsza w historii Ameryki wiceprezydentka i tenże, niemal osiemdziesięcioletni, „szaleniec”. 

W tej sytuacji dziwi mnie poparcie, jakiego kandydatowi uwikłanemu w liczne procesy i skandale obyczajowe udzielił Elon Musk, jeden z najbogatszych ludzi świata. Człowiek, który tylko za wynagrodzenie, jakie pobrał w ostatnim roku ze swojej spółki, mógłby  każdemu Amerykaninowi podarować sto pięćdziesiąt dolarów, kontrowersyjny w swoich zachowaniach, także w kontekście wojny w Ukrainie, deklaruje poparcie szaleńcowi, albowiem uważa, że administracja Bidena nie była dostatecznie przychylna jego firmom.

Co miałoby się stać, by Musk pozytywnie ocenił aktualną prezydenturę? Jeszcze więcej miałby zarobić? Czy te sto miliardów dolarów majątku to mało? Czy Musk naprawdę uważa, że Amerykanie w swej naiwności będą głosowali na Trumpa, by jeszcze bardziej powiększyć dysproporcje pomiędzy przeciętnymi mieszkańcami USA a ludźmi najbogatszymi? Do nich przecież należy również Trump. Stąd tytuł tego tekstu – jemu miliardy, a Amerykanom kusa sukmana. Tytuł jest palindromem, czyli zdaniem, które niezależnie od tego, od której strony będziemy je czytali, będzie brzmiało tak samo. Prawdopodobnie tak będzie i z wynikiem wyborów: niezależnie od tego, kogo Amerykanie wybiorą, dysproporcje pomiędzy majątkiem przeciętnego Amerykanina a miliarderami tylko się powiększą. A.Z.

Wojna „Made in Russia” 

Tytuł listu to jednocześnie tytuł najnowszej książki Siergieja Miedwiediewa. Rosjanina, pracownika Uniwersytetu w Helsinkach, profesora Uniwersytetu Karola w Pradze, który musiał ostatecznie uciekać z Rosji pięć miesięcy po napaści Rosji na Ukrainę. Przeczytałem ją zaraz po „Armii w ruinie”, której fragmenty publikowała „Angora”, z jednego powodu. Byłem dawno temu kilka lat w Rosji, rozmawiałem ze zwykłymi ludźmi, również wykształconymi, i chciałem wiedzieć, jak dzisiaj tam jest z punktu widzenia Rosjanina nieco młodszego niż ja.

I choć przeczytałem dużo książek o Rosji, Putinie, autorstwa ludzi z Zachodu, którzy byli kiedyś dziennikarzami w ZSRR i Rosji, to ta książka jest odważna, bogata w treść – a trudna być może dla tych, którzy o Rosji wiedzą tylko tyle, że to największy powierzchniowo kraj na świecie. Jestem pewny, że zdecydowana większość młodych ludzi (książka jest na e-booku!) nie zdaje sobie sprawy z tego, co czai się tuż za rogiem. A już na pewno nie wie tego pisowski ciemnogród, gdyż dla mnie działania Jarosława K. i spółki, to w 90 proc. kopiuj – wklej działań Putina i jego bandy. Rosja wielu fascynuje i zadziwia, ale jednocześnie przeraża. Nikt nie jest w stanie dzisiaj przewidzieć, jakie będą dalsze jej losy i co się wydarzy.

Autor pokazuje, jak wygląda współczesna Rosja po Jelcynie, i ostrzega przed związanymi z nią zagrożeniami. Przerażające fakty, które przedstawia, dotyczą nie tyle samego Putina, ile całego narodu rosyjskiego, bo obejmują doktrynę wojenną i przygotowania społeczeństwa do globalnego konfliktu. Wynikają one z wielu czynników opisanych w tej książce. 

Timothy Snyder, amerykański znawca historii nowożytnego nacjonalizmu w Europie Środkowej i Wschodniej, napisał: Miedwiediew reprezentuje to, co najlepsze w rosyjskiej tradycji krytycznego myślenia. Jego klarowny język i twórcza analiza wyróżniają się w morzu mętnego pisania o Rosji XXI wieku. Miał rację przez cały czas i ma rację ponownie w tej książce.

To jedna z najlepszych książek pomagających zrozumieć rosyjską mentalność, brak kręgosłupa moralnego i wszechobecny resentyment rosyjskiego społeczeństwa. Wnioski nie są optymistyczne ani dla nas, ani dla świata, ani dla samej Rosji i jej mieszkańców. Na koniec jeden znamienny cytat: Rosja dopiero musi zacząć myśleć o sobie w oderwaniu od imperium. Nikomu nie przyszło to łatwo, dla Francji i Wielkiej Brytanii – bolesnymi recydywami w rodzaju Algierii i Falklandów. Przegranie dwóch wojen kolonialnych wyszło metropoliom na zdrowie, pomogło im się wyleczyć z kompleksu imperium. Teraz analogicznie Rosja musi ponieść druzgocącą klęskę w Ukrainie, aby wyzbyć się ambicji imperialnych, kompleksu „starszego brata”, mocarstwowej arogancji i złudzenia braterstwa z kimkolwiek – z Ukrainą, Białorusią, Rosjanami za granicą. Musi zabić imperium w sobie, aby zbudować własny naród na fundamentach obywatelskich, ludzkich i humanitarnych.

Jednak trzeba przeczytać tę książkę, aby zrozumieć, dlaczego na bardzo wielu samochodach, autobusach, ciężarówkach, marszrutkach, trolejbusach, tramwajach, a nawet pociągach od Petersburga po Władywostok są naklejki: „1941 1945 Możemy powtórzyć” (oryginał w sieci) z dwuznaczną sugestią kto kogo. W rzeczywistości to Zachód powinien powtórzyć 1945 rok, bo tylko jedna z dwóch dyktatur została zwyciężona. Z.M. 

2024-09-20

Angora