Około 4.30 rano w pierwszym dniu nowego roku oblodzonymi uliczkami jednego z większych osiedli mieszkaniowych na Widzewie jechała karetka pogotowia. Wezwano ją do ciężko rannego człowieka. Karetka zatrzymała się na ulicy Puszkina. Tam na zamarzniętym chodniku siedział młody człowiek. Przytrzymywał swojego kolegę. Niestety, jak się okazało, już martwego. Pomoc przyszła za późno. 19-letni Andrzej zmarł kilka minut wcześniej.
Chłopak uczył się w jednej z łódzkich szkół średnich i był postacią dość znaną w szkole i na osiedlu. Należał do grupy anarchistów, a poza tym był tak zwanym szalikowcem – zagorzałym kibicem piłkarskiej drużyny łódzkiego Widzewa. Sylwestra zorganizował z przyjacielem Robertem w mieszkaniu jego rodziców. Oprócz kolegów anarchistów przyszło też kilka dziewczyn. Goście przynieśli wino i wódkę. O północy balowicze wyszli na balkon i głośno witali Nowy Rok. Chłopcy postanowili złożyć życzenia znajomym bawiącym się u kolegi po drugiej stronie osiedla, potem włączyli się do wspólnej zabawy.
Tuż przed godz. 4 doszło do ostrej sprzeczki między Andrzejem a bawiącym się tu skinheadem. Gospodarz imprezy przerwał kłótnię i wyprosił Andrzeja i Roberta. Lekko podchmieleni młodzi ludzie wyszli z bloku. Dość szybko dotarli do głównej arterii osiedla, ulicy Puszkina, w pobliże pawilonu handlowego „Sobieradek” i zaczęli śpiewać piosenki „szalikowców”. Po chwili zaczepił ich młody człowiek także wracający z jakiejś zabawy. Chciał, aby przestali śpiewać. Andrzej zareagował bardzo agresywnie. Uderzył nieznajomego, a gdy ten upadł, zaczął go brutalnie kopać. Mężczyźnie udało się wstać i uciec. Młodzi ludzie ruszyli dalej, ale nie uszli daleko, gdy podbiegł do nich 40-letni mężczyzna, krzycząc: „Pobiliście moją córkę, bandyci!”. Towarzysząca mu elegancka kobieta starała się go odciągnąć, ale mężczyzna nagle wyjął nóż i zadał kilka ciosów Andrzejowi.
Kilka dni po tych zdarzeniach dotarłem do „aktorów” tej tragedii:
Dziewczyna: „Ubieram się na chłopczycę i często mnie mylą. Kiedy posprzeczałam się z koleżanką, spotkałam dwóch w skórach. Zachowywali się agresywnie i wulgarnie. Darli się na całe osiedle. Poprosiłam, żeby się uciszyli. Nie reagowali. Ponowiłam prośbę, ale po chwili dostałam raz w głowę i upadłam. Dalej pamiętam tylko, jak mnie kopali”.
Robert: „Gdybyśmy wiedzieli, że to dziewczyna, tobyśmy jej nie ruszyli. Byliśmy przekonani, że to chłopak. Jej ojciec dopadł nas, kiedy już byliśmy daleko od dziewczyny. Zapakował Andrzejowi nóż w brzuch”.
Władysław R.: „Błagałem, by nie bili córki. Nie skutkowało. Wyjąłem nóż. Zawsze go noszę, bo pracuję na tramwajach jako nocny kontroler. Noszę nóż dla własnego bezpieczeństwa. Do głowy mi nie przyszło, że zabiłem. Wiem tylko, że drasnąłem nożem kurtkę jednego. Uciekli. Sądziłem, że wszystko jest w porządku. Odjechaliśmy z rodziną taksówką do domu w odległy koniec Łodzi. Sam zgłosiłem się do policji, bo sumienie nie pozwoliłoby mi żyć do końca życia z myślą, że zabiłem”.
Policjant prowadzący sprawę sylwestrowego zabójstwa: „Gdyby Władysław R. nie zgłosił się sam, nigdy nie ustalilibyśmy sprawcy tej zbrodni. Portret pamięciowy sporządzony po zdarzeniu przedstawiał świadka, a nie sprawcę. Nigdy nie typowaliśmy tego tramwajarza do tej sprawy”.
Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał Władysława R. na 6 lat pozbawienia wolności za zabójstwo. Stosunkowo łagodny wyrok argumentował okolicznościami związanymi ze zgłoszeniem się sprawcy do policji i zdenerwowaniem związanym z pobiciem córki. Sąd nie przyjął argumentów obrony, że Władysław R. jedynie przekroczył tak zwaną obronę konieczną. Natomiast opinia społeczna i dziennikarze zajmujący się tą sprawą, uważali ten wyrok za zbyt surowy.