Moja pierwsza przygoda ze słynną, kontrowersyjną „Gelendą” była w wydaniu elektrycznym, co tylko miało potęgować negatywne doznania. Wnioski? To wspaniałe, że wciąż nie wszystko we współczesnej motoryzacji musi być podyktowane rozsądkiem!
Obrośnięty niejedną legendą niemiecki „Gelandewagen”, w tłumaczeniu samochód terenowy, jest jak nietypowa choroba zakaźna. Sporo się o niej mówi, każdy coś słyszał, ale jak już się nią zarazimy (uwaga, proces następuje błyskawicznie, niemal od pierwszego kontaktu!), nie mamy zamiaru się leczyć. Znając swoje zamiłowanie do dziwactw i nieoczywistych patentów, spodziewałem się, że jestem w grupie ryzyka, żeby dołączyć do grona chorych. Co więcej, bardzo czekałem na złapanie wirusa i reakcję organizmu na infekcję. Zajęło to sporo czasu, bo na skutek pechowych zawirowań w poprzednich latach różne odmiany G klasy wypadały z mojego kalendarza testów. Kiedy w końcu się udało, czułem, że wyczekiwana zabawa będzie na pół gwizdka, bo elektryczny napęd akurat w tym aucie wydawał się pasować jak pięść do nosa. Ale może im bardziej absurdalnie, tym ciekawiej? Jak już serwować sobie specyficzne doznania, to na całego…
Subskrybuj