R E K L A M A
R E K L A M A

Próbowanie kuchni z całego świata. Warto, a są na to sposoby

Wydawałoby się, że w tak kosmopolitycznym Paryżu, w którym mieszkają ludzie z różnych zakątków świata, kuchnia afrykańska powinna być na każdym rogu ulicy. Przecież tych czarnolicych mężczyzn i te przystojne kobiety można spotkać wszędzie. A na Barbésie, na zachodniej ścianie Montmartre’u (faktem jest, że mało który turysta tam zajrzy), to można mieć wrażenie, że jest się w Czarnej Afryce. Te kobiety, cudownie zawoalowane w swych bajecznie kolorowych sukniach i otoczone wianuszkiem czarnych jak heban maluszków, płyną przez targ na Marx Dormoy jak statki flagowe przez Gibraltar. A tu restauracyjek z afrykańskim jadłem tyle, co przysłowiowy polski kot napłakał. 

Fot. Marek Brzeziński

Jest taka znakomita restauracyjka na Barbésie, chociaż na zewnątrz dosyć obskurnie wyglądająca. Przy rue Ernestine. Prowadzą ją same kobiety, aczkolwiek znając tamtejsze obyczaje, to można śmiało przypuszczać, że zarządza nimi JAKIŚ PAN. Czarny. W kapeluszu. To dla fasonu. A kobiety przyrządzają doradę z rusztu – najlepszą, jaką można zjeść w stolicy Francji. Przepyszne dania proponowała restauracja z Dahomeju, czyli Beninu na Montmartrze, gdzie nie tylko zachwycało to, co jest na talerzu, ale i widok na Paryż. Niestety. Zamknięto ją niedawno. Tak prawdę powiedziawszy, to kuchnia afrykańska, w tym i ta z RPA, która jest mieszanką europejską – brytyjsko- -holenderską i miejscową, afrykańską, wymieszaną z wielu plemion, jest trudna do namierzenia. Charakterystyczne dla tej kuchni jest mięso – antylopy, krokodyla, strusia. Ale także liczne owoce i warzywa dodawane do gotowania. 

A teraz głowa w piasek i… 

W niektórych sklepach popularnych sieci handlowych – i we Francji, i w Polsce, i w innych krajach Europy – organizowane są co jakiś czas „dni specjalne”. W czasie takich skandynawsko-holenderskich można kupić matiasy, śledzie zazwyczaj niedostępne nad Sekwaną, gdzie proponuje się głównie śledzie wędzone. I to w czasie takich „dni” można trafić na polędwicę z renifera czy z antylopy albo ze strusia. Dzisiaj będzie to nasze główne danie. Piecyk ogrzewamy do 180 stopni Celsjusza. Obieramy cebulki – mogą być dwie lub trzy. Teraz miechunka – physalis. 124 gatunki, a część z nich jest jadalna. Miechunka występuje głównie w Azji, Australii, ale i w Europie – właśnie we wschodniej części naszego kontynentu. Uprawiana jest dla jadalnych owoców, ale uwaga! – poza tym jest to roślina trująca. Co śmieszniejsze – należy do tego samego rodzaju co… ziemniak. I dlatego przez wiele lat Francuzi nie chcieli jeść kartofli. Dopiero Parmentier ich do ziemniaków przekonał. A my na patelnię wypełnioną oliwą wrzucamy cebulę. Ładnie ją zarumieniamy. Dodajemy kwiaty physalis, czyli miechunki. Teraz pół szklanki białego wina. Nieco octu balsamico. Jakieś owoce. Mogą być suszone morele, mogą być ananasy, a najlepiej jedno i drugie. Do tego śmietana. Taka prawdziwa, w której łyżka stanie. I teraz niech się to pichci. Pół godziny. Czterdzieści pięć minut. Żeby sos się zrobił piękny, tak łyżką „gęstawy”. Na drugiej patelni podgrzewamy pociętą na kawałki polędwicę strusia. Musi być przyrumieniona z każdej strony. I teraz dodajemy sosu. No i gdzie ten „polski element”? No cóż, dorzucimy do naszej potrawy nieco żurawiny. To jest w RPA nieznane, ale przecież takie mięsko jest cudem w gębie z żurawiną jako primabaleriną kulinarną. 

Pychota. Na daniu dla przybrania jeszcze listek physalis i kilka winogron. No i oczywiście wino. Białe. Wytrawne. Sauvignon Blanc. Z RPA. Wyśmienity bukiet białych kwiatów. 

2024-08-21

Marek Brzeziński