– Dlaczego porzuciłeś zawód handlowca i postanowiłeś założyć klub związany z muzyką i koncertami?
– Stało się to w sposób naturalny. Gospodarka zmieniała tory, produkcja w Polsce zaczęła upadać. A rzemiosło, którym się zajmowałem, czyli zakłady szyjące płaszcze i ciuchy, miały duże problemy, ponieważ zaczął nas zalewać import z Chin. No i zostałem bezrobotny.
– Co cię przekonało do organizowania koncertów?
– Któregoś dnia wpadli do mnie młodzi ludzie i zaproponowali, że zorganizują koncert. Przynieśli swoje nagrania. Stwierdziłem, że ja w ogóle nie wiem, o co chodzi i to niemożliwe, żeby ludzie na takie rzeczy chodzili, bo przecież to kakofonia – dla mnie te dźwięki były zupełnie nieznane. Jednak pozwoliłem im zagrać i to zweryfikowało moją wizję prowadzenia klubu. Musiałem swoje ulubione Pink Floyd i Marillion schować do walizki i zacząć słuchać punku, metalu i mocnych odmian muzyki.
– Punkt zwrotny?
– Ten pierwszy koncert był niebywałym dla mnie wydarzeniem, bo zmienił całą moją filozofię patrzenia na świat. Stwierdziłem, że trzeba zmienić grupę rówieśniczą, bo tylko to pozwoli mi na utrzymanie się na powierzchni.
– Zmiana sposobu myślenia?
– Najważniejszą rzeczą, która się może przydarzyć człowiekowi w sile wieku, to oderwanie się od tak zwanych korzeni, które konserwują cię w pewnym sposobie myślenia. Poznawanie ludzi o zupełnie odmiennych poglądach czy życiorysie jest najbardziej inspirującą dla mnie rzeczą, tak jak zmiana grupy rówieśniczej, z którą przez długi czas bardzo potrzebowałem kontaktu, czyli koledzy z liceum. Ponieważ przeżyliśmy wiele fantastycznych historii, to dla nich właściwie chciałem zrobić klub, bo stwierdziłem, że jak ja taką muzykę lubię, oni taką muzykę lubią, to oznacza, że będą przychodzić. To się okazało błędnym myśleniem. Oni wybrali kapcie i telewizor.
– Co było najcenniejszą lekcją?
– Zdecydowanie poznawanie ludzi, którzy byli z innej bajki, którzy byli o dwie dekady ode mnie młodsi. W dalszym ciągu gros mojej załogi w klubie, poza kilkoma osobami, które pracują od początku, składa się z dwudziestolatków.
– Czego nauczyłeś się od młodych ludzi?
– By nie oceniać poprzez wygląd i być bardziej empatycznym i otwartym na innych. Moi młodsi pracownicy często wyprowadzali mnie z mojego toku myślenia. Choćby Marta, która pracowała u mnie przez wiele lat, osoba mocno feministycznie nastawiona do świata. Mieliśmy wiele starć. Ona wręcz mi wytykała moje złe postępowanie w stosunku do innych ludzi. Na początku tego nie rozumiałem. Zdarzało się, że wchodząc do biura, widziałem mój portrecik wywalony do góry nogami i wtedy wiedziałem, że coś spieprzyłem (śmiech).
– Opowiedz, proszę, o zaskakujących sytuacjach związanych z koncertami.
– Zdarza się, że niektóre zespoły mają bardzo wysokie oczekiwania. Jedzenie wegańskie, dużo alkoholu, mam na myśli taki z najwyższej półki, co kosztuje względnie dużo, przez co nie mieścimy się w określonym budżecie. Wymagający w kwestii cateringu był np. zespół Uriah Heep: dużo piwa, wódki, whisky, jedzenia i tak dalej. Gdy się zjawili i zobaczyli, co zostało przygotowane, to stwierdzili: „My już tyle jeść i pić nie możemy, lekarze dbają o nasze zdrowie”. I co się stało? To było niesamowite. Nie wiem, skąd oni wzięli białe kitle, ale Mick Box (gitarzysta) i Bernie Shaw (wokalista) znaleźli je. Zaprosili część publiczności na backstage do siebie i udawali kelnerów, serwując swój catering.
– A co się dzieje po koncertach?
– Przykład Taj Mahala (wybitny bluesowy muzyk – przyp. red.). Miał odpocząć, poczekać na samochód, który odwiezie go do hotelu. Miał jednak inny plan. Tam, gdzie ja spędzałem czas, w pewnym momencie otworzyły się drzwi, w których stanął ten postawny starszy pan i zapytał: „Co się tutaj dzieje? Tu jest bardzo fajna atmosfera! Dlaczego mnie nikt nie zaprosił, tylko zamknęliście mnie w jakimś pokoju?”. Co było zresztą jego pomysłem, ale siedział tam i usłyszał muzykę i ludzi, więc stwierdził, że woli być z nami. Mam takie zdjęcie, gdzie Taj Mahal, uśmiechnięty od ucha do ucha, bawi się wraz z grupą fanów swojej muzyki.
– Gwiazdy miewają nietypowe zachcianki?
– Wokalista Nazareth, Dan McCafferty, człowiek, który nie do końca szanował swoje zdrowie, palił setki marlboro, które popijał koniakiem. Zażyczył sobie koniak, który kosztował kilka tysięcy złotych. Na szczęście tego trunku w Polsce nie było. Kupiłem zwykłego Hennessy’ego.
– Podobno masz patent na Dawida Podsiadło?
– Mamy bardzo sporadyczny kontakt, odbyte jakieś rozmowy na temat muzyki gdzieś na korytarzu. Wydaje mi się, że wiem, jak go podejść, bo mam takie doświadczenie (śmiech). Jak staniesz z boku i krzykniesz: „The Strokes, uwielbiam ten zespół!”, to Podsiadło już jest przy tobie.