„Zwierzę domowe, hodowlane występujące nad Wisłą” – tak zaczyna się jeden z najsłynniejszych dialogów w polskim kinie. Po krótkiej wymianie zdań między bohaterami pada wreszcie z ust uczestnika konkursu tak wyczekiwany przez jury „odgłos paszczowy”: „patataj, patataj”. To oczywiście legendarny i kultowy „Rejs” z 1970 roku w reżyserii Marka Piwowskiego. I choć konia w tej scenie nie widać, to jakby był. A łzy ze śmiechu cisną się same do oczu. Koń jaki jest, każdy widzi. Ale jakie są wyścigi konne, a raczej co dzieje się za kulisami tych gonitw, to warszawska tajemnica poliszynela. Postanowił ją wynieść na światło dzienne nieżyjący już scenarzysta Jerzy Purzycki, autor scenariuszy do takich filmów jak „Wielki Szu” i „Piłkarski poker”. „Wielka Warszawska” zamyka ten filmowy tryptyk o PRL-owskich machlojkach i przekrętach.
Film wyreżyserowany przez Bartłomieja Ignaciuka (53 l.) pojawił się na 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, ale mimo dobrej gry aktorskiej takich gwiazd jak Tomasz Ziętek (36 l.), Marcin Bosak (46 l.) czy Tomasz Kot (48 l.) nie podbił serc jurorów. Docenili jedynie dźwięk, co i tak – biorąc pod uwagę, że w naszych rodzimych produkcjach niekiedy nic nie słychać – jest ważną nagrodą. „W Polskim Radiu historie dźwiękowe opowiadamy już od stu lat” – mówił prezes publicznej rozgłośni Paweł Majcher (50 l.), wręczając wyróżnienie. „Dźwięk w filmie to setki, czasem tysiące nagranych, edytowanych i starannie dobranych ścieżek.
Za połączenie ich w jedną, harmonijną, znakomicie brzmiącą całość” – tak uzasadnił decyzję gdyńskich jurorów o przyznaniu nagrody dla Teresy Bagińskiej, Michała Bagińskiego i Miłosza Jaroszka. Kiedy w gdyńskich hotelach filmowcy odsypiali galę finałową Festiwalu i pofestiwalowy bankiet, w Warszawie do startu w Wielkiej Warszawskiej ruszali dżokeje i ich konie. To już osiemdziesiąta słynna gonitwa, która stała się tłem dla filmowych wątków. Znów na trybunach wyścigów konnych pojawili się nie tylko warszawscy hazardziści liczący na dużą wygraną, ale też po prostu wielbiciele koni i oczywiście warszawska śmietanka, która wzorem Ascot chce brylować przy takich okazjach. A skoro nawiązanie do słynnych angielskich wyścigów, to tam nie mogło się obyć bez wymyślnych strojów i nakryć głowy. Bywalczynie, a swego czasu należała do nich sama królowa Elżbieta II, przygotowują się długie miesiące do wyjścia – jednego z najważniejszych w roku. I choć monarchini zawsze prezentowała się klasycznie i umiarkowanie, inne panie nie są tak skromne w swoich stylistycznych wyborach. Najważniejsze – o dziwo! – nie są tego czerwcowego dnia sukienki, ale wymyślne fascynatory i kapelusze, które skrupulatnie fotografowane przez paparazzich zawsze trafiają potem do brytyjskiej prasy i internetu. Choćby chwila takiej sławy jest warta wszystkich pieniędzy, i to niemałych, wydanych na oryginalne nakrycie głowy. A choćby się waliło i paliło, strój muszą uzupełniać buty na szpilkach i efektowna torebka.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że z kolei panowie – z królem Karolem III (76 l.) na czele – przywdziewają surduty i cylindry. Warszawa nie chce być gorsza i choć stołeczne osiemnaście tysięcy widzów w porównaniu z ponad jedną czwartą miliona gości Ascot to wciąż bardzo skromny wynik, warszawiacy dwoją się i troją, by nie wypaść blado w tym zestawieniu. A że Polacy swoich arystokratów mają, to i oni ściągnęli na tegoroczną Wielką Warszawską.
Jan Lubomirski-Lanckoroński (47 l.) i jego żona Helena Mańkowska (45 l.) zdecydowanie aspirują do bycia najbardziej w Polsce rozpoznawalnymi osobami o błękitnej krwi. Książę i hrabianka regularnie odświeżają nam więc pamięć, relacjonując w sieci swoje bywanie i wystawny styl życia. Tym razem on – zgodnie z angielskim obyczajem – przywdział surdut, a w dłoń chwycił cylinder, zaś ona postawiła wprawdzie na nieco mniej wyszukany strój w postaci spodni i czegoś w rodzaju marynarki, ale nie zapomniała o wielkim kapeluszu. W kapeluszowej stylizacji (plus koronkowe rękawiczki) stawiła się także Irena Kamińska-Radomska, ale pozostali znani goście zdecydowali się już na znacznie skromniejsze, bardziej nadwiślańskie kreacje. Panowie chętnie tego dnia wkładali kaszkiety, bardziej kojarzące się z koniuszym niż hrabią, ale trzeba przyznać, że wyglądali w nich świetnie.
Na owo „proletariackie” nakrycie głowy zdecydował się choćby Paweł Deląg (55 l.) i my jesteśmy bardzo na tak. W modzie, jak i w życiu, najlepszy jest bowiem umiar i naturalność.