Niedawno mieliśmy podobną sprawę, gdzie prawie po roku udało nam się uwolnić starszą panią z prywatnego domu opieki. Umieściła ją tam siostrzenica, która chciała przejąć jej willę.
Odbieranie wolności pod pozorem niesienia pomocy jest dość powszechne. Ostatnio młoda matka z czteroletnią córeczką została wyrzucona z warszawskiego centrum kryzysowego, w którym chronią się ofiary przemocy, tylko dlatego, że nie wróciła na weekend. Takich przypadków jest mnóstwo. Osoby w kryzysie bezdomności mają ograniczoną wolność, jak gdyby były małymi dziećmi. Takie „skoszarowanie” nie służy wychodzeniu z bezdomności, bo odcina człowieka od reszty społeczeństwa, pozbawia życia towarzyskiego czy osobistego.
Pewien piekarz nie mógł zamieszkać w przytułku, bo bramę otwierano o 6, a on pracę w piekarni zaczynał o 4. Tymczasem warunkiem udzielenia pomocy mieszkaniowej było mieszkanie w którymś z tych ośrodków o półwięziennym regulaminie.
Regulaminy schronisk dla bezdomnych wzorowane są na tym, co robił Marek Kotański. Tylko że on zaczynał w Polsce Ludowej, kiedy bezdomność niemal zawsze szła w parze z uzależnieniem. Dla bezdomnych z czasów PRL opracowywano regulaminy, według których całe życie toczyło się wokół zajęć organizowanych w ośrodku – każde wyjście na zewnątrz niosło ryzyko powrotu do nałogu. Dziś zdecydowana większość osób korzystających z przytułków to osoby ubogie, a niekoniecznie uzależnione. Większość bezdomnych w Polsce pracuje. Brakuje im tylko dachu nad głową.
Pamiętam takie matki, które schroniły się w kościelnym przytułku. Te kobiety uciekły od bijących je mężów. Tymczasem były zmuszane do pracy na rzecz ośrodka, co kolidowało z podjęciem pracy, ułożeniem sobie życia i wyjściem z bezdomności. Zresztą ksiądz uważał, że trzeba je „zresocjalizować”, co miało polegać na powrocie do bijących mężów. W niektórych takich miejscach, jeżeli podopieczny chciał wyjść, np. po to, żeby odwiedzić dziecko przebywające na drugim końcu Polski, musiał zapłacić za to, że w tym czasie nie wykonuje pracy na rzecz ośrodka.