Nie mogę się pogodzić z tym, że muszę o nim pisać „był”, a nie „jest”. Zawsze imponował mi swoją niespożytą energią. Nie utracił jej nawet po przejściu na emeryturę. Nieraz pracowaliśmy po kilkanaście godzin bez przerwy, a ja miałem wrażenie, że Boguś mógłby pisać drugie tyle non stop. Nigdy nie widziałem go zmęczonego pracą. Jakieś irracjonalne przekonanie mówiło mi, że on się nie starzeje. Nigdy nie zwolnił tempa. Dzisiaj trzeba jednak dodać słowo: niestety!
Kiedy w 2005 roku relacjonowałem uroczystości pogrzebowe Jana Pawła II, spotkałem się w Rzymie ze Zbyszkiem Bońkiem. Rozmawialiśmy o kolegach, co u tego, co u tamtego. Pierwszym, o którego spytał mnie Zibi, był Boguś: „Co u niego, nadal ma taki power?”. Power, ta niezwykła siła i determinacja w pracy były wizytówką Bogusia. Nie do podrobienia i nie do naśladowania.
Przyjaźniliśmy się 47 lat, a 35 lat pracowaliśmy razem w działach sportowych „Głosu Robotniczego”, „Wiadomości Dnia” i „Dziennika Łódzkiego”. Nasze miejsce pracy to był zawsze za mały pokoik zawalony gazetami, skarbami kibica, opracowaniami, książkami, broszurami, papierzyskami wszelkiej maści. Boguś miał na biurku niewyobrażalny bałagan, który nazywał swoim porządkiem. I miał rację! Jeśli ktoś wątpił, to mógł się przekonać, jak z nadzwyczajną precyzją wyciąga ze stosu materiałów właśnie ten, którego akurat w danej chwili potrzebował. Nie mogłem się nadziwić, jak on to robił!
Spotkaliśmy się w 1977, kiedy jako głodny wymarzonego już w dzieciństwie dziennikarstwa młody człowiek pojawiłem się w dziale sportowym „Głosu”. Szef Mieczysław Wójcicki dał mi szansę, a starsi koledzy, Wojtek Filipiak i Boguś Kukuć, szybko uznali mnie za swojego. Naszą czwórkę łączyło wspólne pojmowanie sportu, szacunek dla wartości, które niesie, i dla faktów. Regułą było, że choć sprawozdanie z meczów pisał jeden z nas, to w hali i na boisku pojawialiśmy się wszyscy czterej. „Żeby komentować, trzeba najpierw widzieć” – mawiał Boguś. Byliśmy wierni zasadzie, którą wpajał nam Pan Miecio: „My jesteśmy od tego, żeby zachęcać ludzi do sportu, a nie zniechęcać”. Kiedy Szef odszedł od nas w 2007, Boguś napisał we wspólnym wspomnieniu: „Nauczył nas miłować ten cudowny, przeklęty zawód”. W istocie miłowaliśmy dziennikarstwo, ale i czasem przeklinaliśmy.
Boguś był ikoną Widzewa. Rzadko się zdarza, żeby dziennikarz tak mocno identyfikował się z klubem. Widzew był dla niego wszystkim. Zdominował jego codzienność nawet na emeryturze. „Kiedy wracał z meczu, nie musiałam pytać, kto wygrał” – powiedziała mi kiedyś Krystyna, żona Bogusia. „Boguś miał to wypisane na twarzy”. To nie była sympatia kibica, ale miłość, jakiej się nie spotyka. Nieporównywalna z niczym.
Irytuje mnie jednak to, że jego dziennikarski image jest kojarzony niemal wyłącznie z Widzewem. Ci, którzy nie znali go tak dobrze jak ja, wiedzą tylko, że Boguś znaczy Widzew. A przecież Boguś Kukuć był wybitnym ekspertem w lekkiej atletyce, tenisie, piłce ręcznej i koszykówce, a także znawcą wielu innych sportów!
Właśnie w koszykówkę graliśmy razem w niezapomnianych turniejach o mistrzostwo Polski dziennikarzy rozgrywanych w Zakopanem. Zawsze chciał być rozgrywającym i rządzić na boisku, a ja byłem tym, który biegał do kontry. Uzupełnialiśmy się wspaniale, ale że obaj mieliśmy naturę liderów, nieraz kłóciliśmy się w szatni, a nawet jeszcze w pokoju, bo zawsze mieszkaliśmy razem. Nasz trener, legendarny Józef „Ziuna” Żyliński, zacierał ręce, bo wiedział, że przyjaźnimy się i po takich spięciach jutro znów zagramy zmobilizowani.
Sportowe kłótnie to oddzielny rozdział naszego wspólnego życia zawodowego. Ich temperatura była taka, że koleżanki i koledzy z innych działów przychodzili zobaczyć, czy nie doszło do rękoczynów. Niedawno jednak, w czerwcu, kiedy oglądaliśmy razem mecz Polska – Austria na Euro 2024, stwierdziliśmy zgodnie: „Tyle razy spieraliśmy się merytorycznie, ale przez 47 lat nigdy nie pokłóciliśmy się na serio, nigdy się nie pogniewałem na Ciebie ani Ty na mnie i żaden z nas nigdy nie musiał przepraszać drugiego. Możemy być z tego dumni”.
Boguś był niezwykle barwną postacią. Jego powiedzonka, żarty, przyzwyczajenia przeszły do legendy dziennikarstwa. W ostatnich latach przed emeryturą pracowaliśmy w dziale sportowym „Dziennika Łódzkiego” w trzech, z Darkiem Kuczmerą. Kiedy od czasu do czasu spotykamy się z Darkiem przy kawie i wspominamy dawne czasy, najdalej w trzecim zdaniu tych opowieści pojawia się Boguś. Nadawał koloryt nie tylko redakcji, ale całemu środowisku dziennikarskiemu. Był bohaterem wielu anegdot. Sympatycznie wspominał go ostatnio Lech Leszczyński, prezes AZS, z którego Boguś zrobił w czasach kariery sprintera… rekordzistę świata w biegu na 60 m! Zamiast 6,80 s, chochlik drukarski, bo któż by inny, wybił w ołowiu 6,00 s. Oj, jak dworowali sobie koledzy z rekordzisty świata Lecha, a i Boguś wspominał to z uśmiechem.
Jako dziennikarz był mistrzem puenty, siarczystej riposty, barwnego sformułowania. Kiedy warszawscy dziennikarze kochający Legię wykpiwali ligowego nowicjusza Widzew, Boguś napisał o ich klubie: „drużyna zza Skierniewic”. Cała Polska śmiała się z legionistów. Ogromną popularność przyniosła Bogusiowi niezapomniana polemika z uważanym za erudytę Krzysztofem Mętrakiem. Warszawianin napisał: „Uważaj, Kukuć, bo możesz się ukłuć”. A Boguś w następnym tygodniu dał znakomitą ripostę w tym samym stylu: „To będzie draka, jak Kukuć ukłuje Mętraka”. Był też Boguś mistrzem w wymyślaniu tytułów. Po znakomitym występie pabianickiej koszykarki Marzeny Głaszcz dał radę trenerowi w tytule sprawozdania: „Głaszcz Głaszcz”.
Niewielu dziennikarzy zrobiło tak wiele dla Łodzi, dla promocji jej marki, dla łódzkiego sportu, dla kultury i tożsamości miasta.
Żegnaj, Bogusiu, będzie mi brakowało naszych dyskusji i sporów. Ale jeszcze kiedyś zagramy w koszykówkę i tam, wysoko, rzucisz mi piłkę na szybki atak.
Pogrzeb Bogusia Kukucia odbędzie się w piątek 4 października o godz. 12 na Cmentarzu Komunalnym Doły w Łodzi. Będzie pochowany w Alei Zasłużonych.