„Zegarmistrz Światła”
Zrozumieć Zegarmistrza…
Po przeczytaniu w ANGORZE nr 29 wspomnienia o Tadeuszu Woźniaku (Spodprasy – „Zegarmistrz Światła”) wróciły wspomnienia związane z tym utworem i jego twórcą. Wrzesień 2017, poniedziałek. Dowiaduję się, że zmarł na zawał mój kolega – sąsiad. W poprzednim tygodniu, w środę, siedzieliśmy u niego na tarasie. Taki towarzyski wieczorek, jego żona, on i ja. A tu, cztery dni później, nagle go… nie ma. Odszedł w wieku 55 lat. Wpadłem w straszną depresję. W piątek był pogrzeb, po którym, już w domu, ciągle nie mogłem się pozbierać. Wieczorem przyjechali do nas na weekend dwaj wnukowie (15 i 12 lat).
Wieczorem siedzimy sobie jak zwykle w kuchni, rozmawiamy. Nagle chłopcy próbują sobie przypomnieć piosenkę Tadeusza Woźniaka – „Zegarmistrz światła”. Piosenka ta ujrzała światło dzienne bardzo dawno temu, bo w 1972 roku. Ich ojca jeszcze nie było na świecie. Ja w 1971 roku ukończyłem studia na kierunku fizyka na Uniwersytecie Wrocławskim. Piosenki, która stała się przebojem, nie uznawałem. Wtedy, jako zupełnie młody fizyk, byłem ortodoksyjnie sztywny. Określenie „zegarmistrz światła” nie chciało mi się kojarzyć z czysto fizycznym pojęciem światła. Przez 45 lat ta piosenka była bezdyskusyjnie na mojej czarnej liście. W tamten piątek (2017 r.) z wnukami moja żona natychmiast sięgnęła po dyżurny tablet mający swoje miejsce na parapecie kuchennego okna. Po chwili już ściągnęła słowa tej piosenki i zaczęła czytać.
I stało się coś niesamowitego! Pojawiło się we mnie drugie, ukryte życie tej piosenki, jej filozofia zawarta w słowach przez Bogdana Chorążuka, autora. Nie wiem, jak to się stało, ale w „Zegarmistrzu” rozpoznałem nagle najzwyczajniejszą w świecie śmierć, jakakolwiek by ona była. Prosto z mostu, nie czytając tekstu bezbłędnie umiałem wnukom wydeklamować cały utwór. Gdy tylko skończyłem, zacząłem tłumaczyć chłopakom filozofię tego utworu. Świadomość, że przez tyle lat niezasłużenie ignorowałem tę wspaniałą piosenkę, moją depresję jeszcze pogłębiła. Przez sobotę, niedzielę i poniedziałek byłem w strasznym dołku. We wtorek złapałem kijki i pomaszerowałem na nordic walking w las. Przeszedłem w dobrym tempie ponad 25 kilometrów, tworząc w myśli rymy, i jak wróciłem do domu, to natychmiast zapisałem w komputerze sonet mówiący o Zegarmistrzu Światła. Sonet, w którym odsłoniłem w moim umyśle tajemnicę pojęcia, którym stała się śmierć nazwana „Zegarmistrzem Światła Purpurowym”. Depresja znikła. Ja jestem jasny i gotowy!
A oto sonet: ZŚP (wrzesień 2017) Świadomie, nieświadomie, pęta się po głowie, Ta myśl dołująca, co ze snu cię okrada. Myśl to jest okrutna i dopada po nocach, Że aż nie wiesz, gdzie jesteś, we śnie czy na jawie. Widmo śmierci niechybnej umysł twój potrąca, Kiedyś dotknąć cię musi życiowa granica. Przygotuj się już zatem na to, co cię dotknie I pogódź się z myślą, że jej nie uciekniesz. Nie patrz więc na PESEL, gdy w myślach twych powraca I nie łam sobie głowy, gdy ci on dokucza. „Purpurowy zegarmistrz światła” do cię przyjdzie I umysł twój błękitny zgrabnie przeskanuje. Na koniec pooglądasz życia swe historie W tej podróży ostatniej na sam koniec Świata. TOMASZ NIEWODNICZAŃSKI
„Okiem kuracjusza”
Więcej komercji w sanatoriach
Po wywiadzie z dr Aleksandrą Sędziak („Angora” nr 21) wypowiadają się Czytelnicy piszący listy o potrzebie zmian w sanatoriach. Postanowiłem i ja dorzucić swoje trzy grosze, bo – powiem nieskromnie – na sanatoriach od strony pacjenta znam się jak niewielu – spędziłem w nich w sumie więcej niż rok. Widziałem wiele, słyszałem jeszcze więcej, a doświadczyłem chyba najwięcej, choć moje doświadczenia nie do końca pokrywają się z tymi, o których pisze JUREK w liście „Okiem kuracjusza” („Angora” nr 26).
Należy się zgodzić z tezami przewijającymi się w listach, że duża część obiektów sanatoryjnych to rozmaitego rodzaju przeróbki domów wypoczynkowych i wczasowych z czasów PRL. Obiekty te zostały przystosowane do obecnych oczekiwań trochę na siłę. Tak na przykład łazienki są na ogół powycinane z pokojów, przez co te ostatnie są dramatycznie nieustawne. Jeśli dołożymy do tego zwiększenie zagęszczenia, czyli dwójki przerobione na trójki, mamy czasem naprawdę trudny do zaakceptowania rozkład, polegający na przykład na tym, że odstęp pomiędzy równoległymi łóżkami wynosi kilkadziesiąt (czasem nawet czterdzieści) centymetrów, co sprawia, że chrapanie sąsiada powoduje odczuwalne drganie łóżka nawet innego kuracjusza. Więc pierwsza trudność: chrapiący sąsiad.
Ta pierwsza trudność jest czasem gorsza aniżeli druga, o której jest mowa w listach: różnice w podglądach politycznych. Zauważyłem, że kuracjusze łatwiej akceptują nawet różnice wyznaniowe aniżeli polityczne. Doświadczenie uczy, że najczęstszym zarzewiem konfliktów są wiadomości płynące z ekranu TV. Jaki na to sposób? Uzgodnić z całym składem, czy naprawdę telewizor jest nam w czasie kuracji potrzebny w pokoju, czy może wystarczy ten na świetlicy. Skoro o świetlicy mowa, to mamy trzecią trudność: brak dostatecznej przestrzeni do wspólnego, ale zróżnicowanego, spędzania czasu po zabiegach.
Tylko duże sanatoria, w których koszty stałe rozkładają się na wielu kuracjuszy, stać na przyzwoitą infrastrukturę umożliwiającą spędzanie czasu wolnego – świetlicę, bibliotekę, barek czy kawiarnię. Nie mówiąc już o animatorach, którzy ten czas by zagospodarowali nie poprzez sławetne pokazy garnków i wełnianych kołder, jak to często miało miejsce. Brak świetlicy prowadzi czasem właśnie do sięgania po alkohol, o czym też piszą autorzy listów. Jakie więc zmiany by się przydały? Moje propozycje pewnie będą niepopularne, ale uważam, że należy wprowadzić odpłatność, przynajmniej częściową, za wyżywienie, a stawki za zakwaterowanie bardziej zróżnicować w zależności od typu pokoju. Jeśli tak się dzieje, że pokoje dwuosobowe zajmują małżeństwa (co jest pewnym zwichnięciem idei sanatorium), to niech te pokoje będą znacznie droższe od wieloosobowych.
Pokoje jednoosobowe powinny być natomiast całkowicie komercyjne, co zbliżałoby kosztowo pobyt w sanatorium do (są dziś takie możliwości) sanatoryjnego leczenia ambulatoryjnego. Nie da się bowiem zapewnić wszystkim komfortu za małe pieniądze. Trochę mnie dziwi zatem stanowisko wyrażone w jednym z listów, że ludzie z wyjazdów do uzdrowisk rezygnują.
I na koniec jeszcze jedna propozycja dla obiektów dziś sanatoryjnych, ale świadczących usługi na niskim poziomie z przyczyn obiektywnych – dotyczy skali działania. Może – w dobie starzejącego się społeczeństwa – należy pomyśleć o usłudze polegającej na dłuższym pobycie takich osób. Niekoniecznie mają to być „domy starców” w tym pejoratywnym znaczeniu tego określenia, ale pensjonaty, w których poza pobytem z wyżywieniem i podstawowymi zabiegami świadczono by dodatkowe usługi socjalne, niezbędne przy dłuższych pobytach. Oczy wiście odpłatnie. NARCYZ WASZKIEWICZ
„Krwawe żniwa w Żurominie”
Leki opioidowe
Często zastanawiam się nad naszą polską przypadłością niemocy w skutecznym załatwianiu ogólnokrajowych spraw od początku do końca. Przykładem niech będzie porażka kolejnych rządów w wyhamowaniu depopulacji społeczeństwa. Mało tego, widzę nawet przykładanie rąk rządów do powiększającej się różnicy w liczbie zgonów w stosunku do urodzeń. Wynika to m.in. ze słabości decydentów budżetowych państwa do pieniędzy i tym samym zaniechania skutecznych metod walki z paleniem tytoniu (główna przyczyna śmierci mężczyzn – 27 proc. i druga przyczyna śmierci kobiet – 14 proc.) oraz bezwolnego poddania się ciągłemu wzrostowi spożycia alkoholu. Ach, ci spragnieni wyborcy. Według lekarzy, te dwie używki wywołują cichą epidemię w Polsce. Duża grupa medyków milczy o trzeciej, a ministra Leszczyna zaprzecza, że Polska jest na lekach opioidowych.
Po przeczytaniu w nr 17. „Angory” artykułu red. Piotra Kraski pt. „Krwawe żniwa w Żurominie” można wyciągnąć wniosek, że narkodilerzy mają się dobrze do momentu nagłośnienia ich handlu w mediach. Bo dilera narkotyków znajduje każde ćpające dziecko (na osiedlu, w sieci i w szkole), ale nie każdy policjant! Znani handlarze śmiercią widywani na co dzień przez sygnalistów (rodziny ćpunów) – są wskazywani policji, a jednak nie są zatrzymywani. Dopiero medialne doniesienia dopingują do wysiłku odpowiednie służby. Miesiąc po artykule w „Angorze” i po reportażu w TVN24 w blasku fleszy pokazano spektakularne zatrzymania w Żurominie. Narkotyki nie są obłożone akcyzą, więc ich dilerzy nie byli i nie są konkurencją państwa, a za fentanyl i inne opioidy podatek VAT jest odprowadzony w aptece.
Co innego alkohol i papierosy – tu państwo ma wyłączność, bo jest dilerem monopolistą innej śmierci i nie toleruje konkurencji. Prowadzi więc kategoryczną walkę z kontrabandą i sprzedażą wyrobów akcyzowych bez akcyzy, czyli tępi tych, którzy nie odprowadzili do budżetu państwa haraczu. Jak w mafii. Kibicuję Ministerstwu Zdrowia (MZ) w walce wydanej produkcji przez „lekarzy” milionów recept na opioidy w receptomatach. Życzę sprawności monitorowania obiegu recept na leki opioidowe i owocnej kooperacji z policją. Czas pokaże, czy góra urodziła mysz. Uważam, że konflikty grup interesów spowodują jedynie ukrócenie hurtu.
O tym, że ministrze Leszczynie lobbyści szepczą usypiające głupoty do ucha, niech świadczy artykuł Oko.press. w internecie. Zachęcam MZ do lektury! „Wieś ćpa, Polska na opio – muszę to wykrzyczeć”, stwierdza 5 maja anonimowy lekarz w wywiadzie z red. Szymonem Opryszkiem, omawiając skalę uzależnienia i powszechny dostęp na polskiej prowincji do benzodiazepin i opioidowych leków przeciwbólowych. Włos jeży się na głowie, gdy cytowany lekarz wylicza: „…to wszystko jest w domach w potwornych ilościach, na receptę (np. babci – dla wielopokoleniowej rodziny), często za darmo albo z ogromną refundacją”; „na każdego uzależnionego, którego Monar próbuje wyciągnąć z nałogu, lekarze w tym czasie produkują kolejnych pięciu”; „gdy pacjent przychodzi z karteczką np. od neurologa, czyli swoistą świętością, wkleja się ją do jego karty i wypisuje (płatki fentanylu i pregabalinę) przez kolejne dziesięć lat”! Powszechne jest wymuszanie przepisania leków, a w powtarzających się przypadkach odmowy przez poważnych lekarzy kończy się to ich zwalnianiem, bo „w prywatnych przychodniach panują prawa rynku – tylu i tylu pacjentów się wypisało, to spadaj człowieku”.
A w publicznych przychodniach „załatwi” lekarza rada społeczna gminy po skargach głodujących ćpunów. Zgroza, pani minister, jak kraj długi i szeroki. Tracimy Polaków ćpunów. Skacowani wyborcy wiedzą, gdzie postawić krzyżyk na karcie do głosowania nawet po pijanemu, a wyborców ćpunów nie ma. Oni są z kategorii niegłosujących. Byli i są (teoretycznie) niepotrzebni żadnej partii, więc fentanyl okazuje się dopustem bożym. Rozwiąże problemy z niegłosującym elektoratem szybko i zrobi się „czysto” na ulicach. Bo przecież „fentanylowi głupcy” sami się wykończą, zasysając do piachu sporą grupę zaawansowanych narkotykowo ćpunów. A gdzie prokreacja? JANUSZ G.
„Pierwszy taki wyrok w Polsce”
Nie pierwszy raz…
Do napisania listu skłonił mnie artykuł „Pierwszy taki wyrok w Polsce” (ANGORA nr 28). To niezupełnie zgadza się z rzeczywistością. W lipcu br. mija 17 lat od masakry jeżyków (ptaki chronione), która wydarzyła się w Szczecinie. Co najmniej kilkadziesiąt tych ptaków nie przeżyło rozbiórki pawilonu handlowego, w którym znajdowały się ich gniazda. Pisklęta spadały razem z gruzem, rozbijały się o ziemię. Rodzice szukali swoich gniazd i potomstwa w rozpaczy i z przejmującym, głośnym: wiij, wiij. Szukałam pomocy w policji i wszędzie, gdzie się dało. W ratowaniu ptaków uczestniczyła Pani Barbara Z., która zaopiekowała się ocalałymi pisklakami (44 szt.), często wydobywanymi spod gruzów. Widziałam, jak je karmiła i pielęgnowała, aż stały się zdolne do samodzielnego życia. Wówczas na boisku szkolnym, czyli bezpiecznym od drzew – obydwie, trzymając w dłoniach gotowe do lotu ptaszyny, całując każdego w łepek, podrzucałyśmy je w górę. A one frunęły wysoko i zataczając koła nad nami, znikały z oczu. To była wzruszająca chwila. Miałyśmy łzy w oczach. Finał sprawy odbył się po dwóch latach. Przed sądem stanęło sześciu mężczyzn uznanych za winnych tej masakry. Wyroki to więzienie od 3 do 10 miesięcy w zawieszeniu na 2 – 3 lata oraz grzywny i nawiązki. Niestety, ten wyrok naówczas nie był prawomocny. Pozdrawiam IRENA P. ze Szczecina, stała czytelniczka „od dechy do dechy”
Autorefleksja pewnego prezesa?
No, ja nie wiem, co to będzie, jak kiedyś zabraknie wśród nas prezesa wszystkich prezesów. A tak się stać przecież musi – jak z każdym człowiekiem… I zastanawiam się, czy żyć będą jego światłe pomysły, słowa, twórcze myśli, jakieś frazesy ni przypiął, ni przyłatał, a szczególnie porównywanie swoich przeciwników do czegoś lub do kogoś? Na pewno mniej zarobią na reklamach towarzyszących newsom i memom z jego udziałem jakieś tam „fejsbuki” i „gugle” należące do pazernych cinkciarzy za oceanem. Nasz prezes wszystkich prezesów od pewnego czasu – co jest naturalne w jego wieku – dokonuje swego rodzaju autorefleksji.
Piszę „swego rodzaju”, ponieważ określając swoich politycznych oponentów i nazywając ich przywary oraz cechy charakteru jakimś mianem, ma zawsze na myśli siebie i tylko czeka, jaka będzie reakcja – i czy w ogóle będzie – z ich strony. Było już jego „kondominium”, potem kotłowało się wokół „ojkofobii” i innych, a ostatnio, na początku lipca, pod koniec konferencji prasowej użył nowego słowa, odpowiadając na pytanie dotyczące rządu Donalda Tuska, jego największego wroga personalnego.
Powiedział, że ogarnęła go „internalizacja”. W oczach swoich zwolenników, w tym stojącego obok niego R. Bochenka od kontaktów z mediami, niewątpliwie zabłysnął, choć jestem raczej pewny, że gdy je usłyszeli, też nie wiedzieli, co oznacza. Od razu chwyciłem za „Słownik języka polskiego” i… pierwsza myśl? No jasne, po raz kolejny mówi o sobie.
Zatem za SJP: „Internalizacja – przyjmowanie wartości, norm, zasad społecznych itp. narzuconych do pewnego czasu z zewnątrz (np. przez rodziców, grupę społeczną) i uznawanie ich za swoje własne”. Kto zna życiorys i karierę zawodową prezesa, wie, że poprzedni ustrój, w którym żyliśmy tyle lat, musiał na wielu działaczach politycznych, a nawet społecznych odcisnąć jakieś nieodwracalne piętno. Na Wikipedii jest jeszcze w tej definicji odniesienie do psychologii, ale tego wątku nie będę rozwijał. Ma w każdym razie związek z tym, że skażeni tą ideologią z łatwością przerzucają własną winę za coś na kogoś innego. Prezes przerzuca winę na swojego wroga politycznego – Donalda Tuska.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby dzisiaj Jarosław Kaczyński był premierem. Może gdyby nim był, pojechałby razem z W. Orbánem z przyjacielską wizytą do Putina na Kreml. No i nie wiadomo, jak zachowaliby się Amerykanie ze swoim wojskiem, i to nie tylko jeśli chodzi o Polskę. Europa, łącznie z Francją, która ma własny arsenał jądrowy, stanęłaby przed poważnym dylematem w kwestii pomocy Ukrainie w jej wojnie z Rosją. Życzę dużo zdrowia Jarosławowi Kaczyńskiemu. No, bo jeśli je będzie miał na tak wysokim poziomie, to jest szansa, że ponownie znajdzie jakieś słowo, którego na co dzień nikt nie używa, a które będzie w treści definicji określało jego samego lub jego otoczenie, którym (jeszcze) zarządza.
Nikt go w tym nie przebije. Nawet prezydent Duda z Mastalerkiem razem wzięci, do pięt mu nie dorastają w tym względzie. Jest jedyny i niepowtarzalny w tym, co znajdzie w słownikach na siebie tylko po to, aby „przykleić” komu zechce. Nawet, być może kiedyś, Andrzejowi Dudzie… Sto lat, Panie Prezesie! ZBIGNIEW
Ale numer(ek)!
System kolejkowy, w którym klientom wydawane są numerki, zgodnie z czasem ustawienia się w kolejce, funkcjonuje w Polsce od dawna. Nie lubię tego systemu bardzo. Niektórzy się z niego wycofali, bo ma on też sporo wad. Jedną z nich, dla mnie najważniejszą, jest to, że ludzie oczekujący w kolejce, pilnując jej, bardziej optymalizują tempo załatwiania klientów. Przy systemie numerkowym dosyć częste są sytuacje, że brakuje kogoś, kto jest wywoływany, więc urzędnik w okienku ma „pusty przebieg”, zanim wywoła następnego. Czasem się zresztą zdarza, jak mnie ostatnio w największym polskim banku detalicznym, że nie zgłosiły się dwie kolejne osoby, co spowodowało pewnie minutową przerwę dla oczekujących. Zanim opowiem o swoim najnowszym doświadczeniu z numerkami, opiszę sytuację sprzed kilku lat.
Było to powiedzmy 2, a może 3 listopada po południu w oddziale tego dużego banku detalicznego, gdzie klientów jest zawsze mnóstwo. Weszłam i dostałam numerek 255 oraz informację, że jest przede mną 25 osób oczekujących. Masakra – pomyślałam. Podeszłam do stolika, by wypełnić dyspozycję. Nagle patrzę, pod stolikiem leży numerek 235. Co robię, chcąc być sprytnym? Biorę do ręki numerek i czekam. Ku mojemu zdziwieniu po wywołaniu „mojego” numerka z przeciwnego kąta sali podnosi się kobieta i zdecydowanym krokiem zmierza do tego samego okienka. Następuje moment konsternacji, gdy obydwie wręczamy pani w okienku jednakowe na pozór kwitki. Pani zbadała je skrupulatnie i po chwili powiedziała, że mój jest z 29 października, a nie dzisiejszy.
Tak więc sala była przez tydzień dokładnie sprzątana, a numerek sobie spokojnie leżał. Od tamtej pory skrupulatnie sprawdzam datę na wydawanych przez automat biletach. Ale dziś byłam uczestnikiem zupełnie innej sytuacji. Trzy tygodnie wcześniej zarezerwowałam sobie internetowo wizytę w miejscowym wydziale komunikacji. Wchodząc do poczekalni i stając przed automatem wydającym kolejkowiczom numerki, nie zauważyłam, że jest pole wizyt umówionych. Wzięłam więc numerek z ogólnej puli, po czym dopiero wpadłam na pomysł, że może jest jednak inna kolejka dla tych umówionych.
Tak też było. Po wpisaniu kodu dostałam numerek z literą „U” (umówiony?) nr 13. W tym dosłownie momencie wychodzi, załatwiwszy sprawę, interesant i rozlega się komunikat, że kolej na numer 10. Ten wychodzący spotyka kolegę i mówi, że ma „na zbyciu” dziesiąty numerek. Kiedy widzi moje zdziwienie, mówi, że ma jeszcze numerek U 11 i też może go odstąpić. Biorę. I dosłownie za chwilę jestem jako 13 wywoływana. Pani w okienku pokazuję więc całą paletę numerków: R250, U11, U13. Niech wybiera. Na pytanie, skąd mam tyle kartek, odpowiadam, że jest ich w poczekalni mnóstwo. Po co o tym piszę? Przecież to tak zwany bzdet! Tak, zgadzam się. Cały ten system numerowanych kolejek niczemu dobremu nie służy. ELA