R E K L A M A
R E K L A M A

Odpowiednie dać rzeczy słowo. Odpowiadam na zarzuty Pana Tadeusza

Zaczęło się od elukubracji... Jest prawdą, że świadomie szlifując środki stylistyczne, wkładam czasami do felietonowego tekstu słowo obce, stare, zapomniane, mające być kontrapunktem do mocnego, soczystego wywodu, by wzmocnić jakiś argument albo tylko wprowadzić element humorystyczny.

Fot. Wikimedia

Obce słowa, owszem, niosą też walor edukacyjny, zmuszając do poszukania znaczenia, co dziś, w dobie Wikipedii, trudne nie jest. Takie słowa wprowadzają także poczucie dysonansu lub kontrastu, co jest wyrazem ekspresywności indywidualnego języka, zaś ekspresywność to sól felietonu! Lwia część Czytelników, nawet jeśli tego nie rozumie w ten sposób, to odczuwa rzecz intuicyjnie! A o to właśnie chodzi. Aliści inna część Czytelników, traktująca felieton jak zwykły tekst publicystyczny, tej metody nie „praktykuje”.

Pan Tadeusz, warszawski prawnik, zbeształ mnie ostatnio za to dwukrotnie. W tekście „Baba z wozu, a karawana idzie dalej” użył Pan dziwnego słowa: „elukubracja”. Ponieważ nie znałem jego znaczenia, zajrzałem do słownika, w którym przeczytałem, że elukubracja to utwór literacki lub inny, pisany z wysiłkiem, bez talentu. Z pewnością jakaś niewielka część czytelników, nie znając tego słowa, również skorzystała ze słownika. Jednak zdecydowana większość nie zadała sobie tego trudu. Na pewno pomyśleli: „Jaki ten Pan Martenka mądry, zna takie obce słowa!”. Czy taki efekt chciał Pan osiągnąć? Język powinien być komunikatywny, zrozumiały dla każdego. Tego uczono mnie w szkołach i na aplikacji. Dziś tylko niedouczeni „dziennikarze” i tzw. politycy często używają obco brzmiących słów, np. transparentny zamiast przejrzysty, ekstraordynaryjny zamiast nadzwyczajny, kolokwialnie zamiast potocznie itp. Pan nie musi tych słów używać, bo Pana poglądy i artykuły są mądre!

No, najpierw zganił, ale i na koniec pochwalił, więc goryczy mi oszczędził i przy lekturze „Sfer polskich” pozostał. Doceniam! Mimo że autor listów szczęśliwie nie pamięta już szkolnej męki lektury Norwida, za celowe uznałem wykorzystanie tego trudnego poety w tytule felietonu. Pan Tadeusz po raz kolejny dowiódł swej czujności językowej tydzień później, znów chłoszcząc mnie batem krytyki.

Dzisiaj po lekturze Pana elukubracji w „Angorze”, pt. „Kropla przelewa czarę”, jak rozdziawiłem gębę z zachwytu, tak nie mogę jej zamknąć. Jaki Pan mądry! Oczywistym dowodem na Pana wielkość jest użycie tylu pięknych polskich słów, które są zrozumiałe dla wszystkich czytelników. Te słowa to perełki: zaain, ben zona, friendly fire, in extenso czy persona non grata. Dowcipny, mądry i jeszcze poliglota! Gratuluję!

Tu szyderstwo już jest wyraźniejsze, z czego wnioskuję, że pan Tadeusz lubi teksty jednoznaczne, zrozumiałe i pozbawione obcych wyrazów. Unikające ekwilibrystyki pojęć i znaczeń. To rozumiem, bo nie każdy Czytelnik odbiera na tej samej częstotliwości, co felietonista. Aliści felieton, panie Tadeuszu, ma własną konwencję, wymogi i chwyty stylistyczne. Nie jest prostą informacją czy niosącą jakąś ideę dyżurną publicystyką, ale tekstem quasi- -literackim, mającym „śmieszyć, tumanić i przestraszać”, uzależniać wieloznacznością, niekiedy wzruszać.

Próbuję tego, z różnym skutkiem, ponad ćwierć wieku! Felieton wtedy jest udany, gdy budzi emocje, a nie przynosi jeno utylitarną informację. Gdy sygnalizuje erudycję autora, ale świadomie służącą kształtowaniu języka i indywidualizacji formy. Czy to wyklucza cel społeczny tekstu, neguje zawarte w nim przesłanie moralne? W życiu! Niemniej zgadzam się z Czytelnikiem, że nadmiar szkodzi i niekiedy warto być purystą. Z szacunku i miłości do języka!

Prof. Tadeusz Ulewicz, krakowski historyk literatury, którego w latach 70. byłem magistrantem, był sławnym językowym ortodoksem i poprawiał w tekście słowo: historia (bo obce!) na rodzime: dzieje. Ale Ulewicz nie poprawiał mi felietonów, bo nawet gdyby dożył tych czasów, to zbyt dobrze wiedział, że ta szczególna forma korzysta z indywidualnych środków, praw i przywilejów. Podobnie jak felietonista, twórca własnego idiolektu, jak nazywają to literaturoznawcy, o czym sam, nie bez zdumienia, przeczytałem.

Zatem, panie Tadeuszu, z zapomnianych i nieużywanych już dziś w mediach wyrazów nie zrezygnuję, bo jak nic innego nadają one współczesnemu językowi oryginalnego smaku i zapachu. Są jak kurkuma, kardamon albo imbir dodane do potrawy. Można się bez nich obejść, ale jak się kiedyś z nimi zetknęło, to nie warto rezygnować, na siłę ich unikać albo szukać prostszych zamienników.

W antologii żydowskiego dowcipu Roberta Stillera jest szmonces, który dedykuję zoilom i purystom czytającym felietony dosłownie. „Zatłoczona poczekalnia u lekarza. Wchodzi 86-letni Jankiel. Recepcjonistka pyta: – Co panu dolega? – Coś z kutasem – odpowiada starzec. Skrępowana nieco dziewczyna zwraca mu uwagę, że nie wypada się tak wyrażać w pełnej ludzi poczekalni. Wypada raczej powiedzieć, że – na przykład – coś nie w porządku z uchem, a potem wyjaśnić wszystko lekarzowi. – Rozumiem – zgodził się Jankiel. Cofnął się za drzwi i wrócił. – Co panu dolega? – usłyszał. – Coś z uchem. – A co się panu stało z uchem? – A bo ja wiem… – żali się Jankiel. – Nie mogę się przez nie wyszczać… 

2024-05-10

Henryk Martenka