R E K L A M A
R E K L A M A

Wielka Rosja. Dawna historia, która jest aktualna do dziś

Negocjacje pokojowe w sprawie zakończenia wojny w Ukrainie nie napawają optymizmem. Wiele wskazuje na to, że nasz sąsiad zapłaci za pokój terytoriami, a potem... No właśnie, tego nikt nie wie. Jedno jest pewne: Polska po raz kolejny w swojej historii stanie w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze wschodu. W serca niektórych zapewne już wkradł się lęk i zwątpienie. – Rosja jest zbyt wielka... – szepczą, wspominając ponure obrazy z przeszłości. I wiecie co? Pewnie, że Rosja jest wielka, 17,1 mln km2 to nie w kij dmuchał!

Rys. Paweł Wakuła

Na własnej skórze przekonał się o tym mój pradziadek, Jan Jeczeński, który przełom XIX i XX wieku spędził w bardzo, ale to bardzo odległej stanicy wojskowej, gdzieś nad Amurem. Do rodzinnego Rzeczkowa pod Radomiem miał stamtąd – bagatela – ponad 10 tys. km, więc podczas trwającej sześć lat służby raczej nie wpadał do domu na weekend.

Pobór do rosyjskiej armii był w tamtych czasach prawdziwym przekleństwem, rekruci spotykali się z systemową przemocą ze strony oficerów i starszych stażem kolegów, umierali z powodu chorób, a nawet głodu. Mimo wszystko w porównaniu z 25-letnią służbą wojskową, obowiązującą przed rokiem 1834, i tak było nieźle. Szacuje się, że jej końca dożywał co czwarty rekrut.

Pobyt mojego pradziadka na Dalekim Wschodzie przypadał na niespokojny czas, na rosyjsko-chińskim pograniczu co rusz wybuchały starcia z hunhuzami, czyli lokalnymi bandami rozbójników. Żeby nie stracić głowy, trzeba było mieć oczy dokoła niej, zwłaszcza podczas patrolu. Lubię myśleć, że w trakcie jednej z takich wypraw Jan Jeczeński spotkał na szlaku Władimira Arsienjewa i Dersu Uzałę, być może poczęstowali go kubkiem czaju i ostrzegli, że w okolicy grasuje wyjątkowo niebezpieczny „Amba” (dziadek), czyli syberyjski tygrys.

W każdym razie służba wreszcie się skończyła i mój pradziadek mógł wrócić do domu niedawno ukończoną Koleją Transsyberyjską, a relacja z tej podróży (opowiadana przez mojego tatę) rozpalała wyobraźnię dziecka. Podróż z Władywostoku do Moskwy trwała wówczas przeciętnie trzy tygodnie, ale wojskowy eszelon dwa miesiące wlókł się przez pokrytą śniegiem tajgę. Co jakiś czas skład zatrzymywał się na kilka dni na bocznicy, a żołnierze, żeby im się nie nudziło, rąbali las na opał do parowozu.

Nic dziwnego, że po bezpiecznym dotarciu do Rzeczkowa pradziadek odetchnął z ulgą. Koszmar rosyjskiej armii wreszcie się skończył, przyszła pora na powrót do normalnego życia. Przez jakiś czas Jan przyglądał się miejscowym dziewczętom, aż wreszcie wpadła mu w oko pewna Agnieszka.

Według rodzinnej legendy zdążył wziąć ze swoją wybranką ślub, a nazajutrz do okna zapukali żandarmi i kazali mu pakować manatki. Na krańcu świata, z którego niedawno powrócił, wybuchła wojna rosyjsko-japońska.

Tak więc pradziadka wpakowano do wojskowego pociągu… I po raz trzeci przemierzył tę samą trasę. Być może niektóre drzewa w tajdze wydawały mu się znajome.

Cała ta opowieść wydaje się żartem, choć w istocie była horrorem. Na szczęście, gdy Jan dotarł na miejsce, było już po bitwie morskiej pod Cuszimą. Rosyjska flota poniosła w niej druzgocącą klęskę, a imperium Romanowów musiało podpisać z cesarstwem Japonii upokarzający pokój w Portsmouth, 9 września 1905 roku.

Mój pradziadek nie powąchał więc prochu, ale też nie stracił bezsensownie życia. Pozostawała mu podróż do domu, lecz tym razem nie było mowy o nudzie. Jego oddział został zaokrętowany na statek Floty Bałtyckiej i wyruszył w drogę powrotną do Europy. Jan zobaczył cuda nad cudami: Hongkong, Cejlon, Egipt, Kanał Sueski, Maltę i Gibraltar. Zwłaszcza jedna z opowieści zapadła mi w pamięć: mali arabscy chłopcy skaczący do morza w ślad za rzuconą z pokładu srebrną monetą. – Po latach odkryłem ją w którymś z „Tomków” Alfreda Szklarskiego, widocznie musiał to być stały element egzotycznego krajobrazu.

W domu na Jana czekała urodzona podczas jego nieobecności córeczka, czyli moja babcia Marianna. Zaczęło się normalne życie, zapewne przerywane niespokojnym zerkaniem na obsadzoną wiśniami drogę, wiodącą do domu, czy aby nie pojawili się na niej żandarmi.

Dzięki swoim wojażom pradziadek przez resztę życia miał co opowiadać, z oczywistą szkodą dla „bywalców”, którzy chcieli zabłysnąć w towarzystwie informacją, że odwiedzili Warszawę. Jan Jeczeński spoglądał na takiego delikwenta z pogardą i pytał:

– Hm… Taki jesteś mundry? A w Adenie byłeś?

Od podróży Jana Jeczeńskiego minęło 120 lat. Co się w tym czasie zmieniło?

Kolej Transsyberyjska wciąż pozostaje główną arterią łączącą Daleki Wschód z europejską częścią Rosji. Pociągi nie zatrzymują się już, aby pasażerowie narąbali drewna i są na tyle punktualne, na ile pozwala przebiegająca przez osiem stref czasowych trasa.

Z drugiej strony, w Chinach tylko w roku 2020 oddano do użytku 4993 kilometry linii kolejowych. Całkiem niedawno w Państwie Środka przeprowadzono test kolei próżniowej, docelowo ma się ona poruszać z prędkością 1000 km na godzinę. Mój pradziadek mógłby wrócić nią do domu w 10 godzin!

Z Moskwy do Władywostoku nie da się przejechać autostradą… Bo jej nie ma. Budowę uniemożliwiają trudne warunki pogodowe, wieczna zmarzlina, brak mostów na syberyjskich rzekach i ogólny бардак panujący w kraju.

W Chinach co roku buduje się 5 – 10 tysięcy kilometrów wielopasmowych autostrad. W rekordowych latach liczba ta przekraczała 12 tysięcy kilometrów.

Więc może jednak na Daleki Wschód najlepiej dotrzeć drogą morską?

Niestety, tu także Rosja ma poważny problem. Statki kosmiczne jakoś jej wychodzą, ale te drugie – zwłaszcza wojenne – niekoniecznie.

Gdy rosyjskie „imperium” postanowiło przy wtórze fanfar wysłać do Syrii swój jedyny lotniskowiec, zbudowanego jeszcze w czasach Związku Radzieckiego „Admirała Kuzniecowa”, cały świat wstrzymał oddech. Nie, nie ze strachu. Wszyscy modlili się, żeby ta pływająca trumna dotarła bezpiecznie na miejsce i nie zatonęła, powodując gigantyczną katastrofę ekologiczną.

Rosyjską armię wciąż trapi diedowszczyzna, zorganizowany system znęcania się nad żołnierzami, doprowadzający rekrutów do masowych samobójstw i dezercji. Od czasów ZSRR niewiele zmieniła się też doktryna wojenna, wciąż jej podstawą jest przekonanie, że wroga trzeba stłamsić masą ludzką, nie licząc się ze stratami własnymi. Co najwyżej transport z trumnami oznaczony kryptonimem „Gruz 200” będzie większy.

W końcu, jak mawiał Józef Stalin: „Ludiej u nas mnogo”.

Ale czy aż tylu? Populacja Rosji wciąż maleje za sprawą z jednej strony niskiej dzietności, a z drugiej wysokiej śmiertelności, zwłaszcza mężczyzn. Jedną z przyczyn tej ostatniej jest alkoholizm, który co roku zgarnia żniwo niczym regularna wojna.

To wszystko skłania do refleksji, że gdyby nie ropa, gaz i kilka tysięcy przerdzewiałych głowic jądrowych, trudno byłoby mówić o mocarstwowości Rosji. Owszem jest wielka, wręcz niezmierzona, lecz jej istotę najlepiej oddaje zadomowiony w polszczyźnie rusycyzm: Barachło.

Czy należy jej się bać? Jeszcze jak! Cham z siekierą zawsze jest groźny, nawet pijany, brudny i obsikany po pachy. Po prostu musimy mieć się na baczności, dobrze żyć z sąsiadami i wreszcie – to może być najtrudniejsze – zakończyć wojnę polsko-polską, przynajmniej w kwestiach polityki wschodniej.

Bo wiecie, nie chciałbym, żeby mój syn musiał zwiedzać Rosję szlakiem wytyczonym przez swojego prapradziadka… No, chyba że jako turysta. 

2025-12-26

Paweł Wakuła