Nawet 10 lat może spędzić w więzieniu Martin S. – 49-letni Polak z niemieckim paszportem, którego Prokuratura Federalna podejrzewa o to, że planował zamach na byłych kanclerzy tego kraju: Olafa Scholza, Angelę Merkel i na co najmniej czterech jeszcze innych polityków, którzy dziś pełnią bardzo wysokie funkcje państwowe. Metody działania Polaka szokują, a prokuratorzy i tajne służby szukają odpowiedzi na pytanie, czy mają do czynienia z niezrównoważonym psychicznie szaleńcem, czy z akcją dywersyjną zleconą przez obce służby. Na razie zgromadzone dowody nie pozwalają wykluczyć żadnej z tych tez.
Wieczorny atak
Poniedziałek, 10 dzień listopada. W Dortmundzie – przemysłowym miasteczku w Nadrenii-Westfalii – życie toczyło się swoim trybem. Niczyich podejrzeń nie wzbudził czarny mercedes stojący na osiedlu w północnej części miasta, w którego wnętrzu umieszczono niewielkie kamery i nadajniki. Sprzęt rejestrował wszystkie osoby wchodzące i wychodzące z konkretnej klatki schodowej, a następnie przekazywał obraz dalej. Nikogo również nie zastanowiła obecność dwóch mężczyzn, którzy siedzieli w barze nieopodal i zajęci byli rozmową. W rzeczywistości, obaj byli funkcjonariuszami BKA (Bundeskriminalamt – Federalny Urząd Kryminalny, czyli niemiecka policja zwalczająca zorganizowaną przestępczość), którzy dyskretnie obserwowali osoby spacerujące. Również niczyjej uwagi nie wzbudziły dwa volkswageny transportery, który nagle zaparkowały w pobliżu. Było już ciemno, gdy wysiadło z nich 12 zamaskowanych i uzbrojonych komandosów. Wraz z mężczyzną, który chwilę wcześniej siedział w knajpie, podbiegli do klatki schodowej, weszli do wnętrza budynku i zastukali do jednego z mieszkań. Chwilę później drzwi się otworzyły, a dwie grupy komandosów wpadły do środka. Lokator – Martin S. – powalony na podłogę i skuty kajdankami – dowiedział się, że został zatrzymany na podstawie nakazu aresztowania wydanego przez Federalny Trybunał Sprawiedliwości. S. trafił do celi, a następnego dnia stanął przed sędzią, który zdecydował, że mężczyzna zostanie osadzony w areszcie śledczym i poczeka tam aż do wyroku w swojej sprawie.
Rzeczniczka Prokuratury Federalnej – dr Ines Peterson – potwierdza zatrzymanie Martina S. – Nakaz aresztowania zarzuca podejrzanemu następujące czyny: finansowanie terroryzmu, podżeganie do popełnienia poważnego aktu przemocy zagrażającego państwu oraz niebezpieczne rozpowszechnianie danych osobowych – mówi.
Brunatny informatyk
Martin S. (urodził się w Polsce jako Marcin S.) wyjechał do Niemiec w poszukiwaniu pracy. Jako informatyk specjalizujący się w rozwoju oprogramowania komputerowego szybko znalazł dobrze płatne zajęcie. Nieniepokojony przez nikogo, żył spokojnie i założył rodzinę. Trwało to aż do roku 2018, bo wówczas S. miał wziąć udział w demonstracji lokalnej komórki neonazistowskiej w Dortmundzie. Czy wziął – tego policja nie jest pewna, bo uczestnicy przyszli zamaskowani, aby trudno ich było rozpoznać. – Z posiadanych przez nas informacji wynika, że co najmniej od 2021 roku Martin S. poruszał się w środowisku neonazistowskim – ujawnił dziennikarzom w czwartek 13 listopada Herbert Reul, minister spraw wewnętrznych Nadrenii-Westfalii. Jednak po raz pierwszy w konflikt z prawem Martin S. popadł w 2020 roku. Wziął wtedy udział w nielegalnej demonstracji przeciwko obostrzeniom związanym z COVID-19. W miejscu demonstracji zjawiła się policja i zaczęła rozpędzać tłum. S. stawił wówczas opór przy zatrzymaniu. Sąd w Dortmundzie potraktował go jednak łaskawie – wymierzył grzywnę w wysokości niecałych 400 euro, którą zmniejszył później sąd II instancji. S. grzywnę zapłacił. Teraz jednak ta sprawa nie będzie miała znaczenia, bo wyrok skazujący S. na grzywnę już uległ zatarciu.
Jednak to nie koronawirus, tylko kontakty z neonazistami stały się praprzyczyną problemów Martina S. Jako uczestnik wspomnianej demonstracji został objęty nieformalną obserwacją przez BfV (Bundesamt für Verfassungsshutz – Federalny Urząd Ochrony Konstytucji). To wewnętrzna służba specjalna, do której zadań należy zapobieganie politycznemu ekstremizmowi, w tym przede wszystkim zwalczanie ruchów neonazistowskich. Od tej pory BfV zbierało wszystkie informacje na temat Martina S., także dane wrażliwe. Nie było to proste. Obywatel dwóch państw – wysoko wykwalifikowany informatyk – świetnie posługiwał się narzędziami utrudniającymi inwigilację elektroniczną w tym zhakowanie kont bankowych czy poczty. Dopiero latem 2025, gdy pojawiło się podejrzenie, że S. koresponduje z innymi neonazistami, a przechwycenie tej korespondencji da ciekawe informacje o strukturach zwolenników Hitlera, specjalistom BfV udało się złamać zabezpieczenia i dostać się do komputera S. Doprowadziło to do szokujących ustaleń.
Zbiórka na egzekucję
Okazało się, że Martin S. (prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że jest na celowniku służb) przeniósł swoją polityczną aktywność do darknetu. To tzw. ciemna strona internetu, czyli wirtualny świat, w którym przestępcy oferują usługi i towary zakazane przez prawo, w tym pornografię dziecięcą, narkotyki, broń, amunicję i podrabiane dokumenty. I właśnie tam swój profil i grupę dyskusyjną założył Martin S. Publikował tam wyroki śmierci wydawane przez samego siebie na czołowych niemieckich polityków. – Z ustaleń śledztwa wynika, że co najmniej od czerwca 2025 r. Martin S. nawoływał do ataków na wymienionych z imienia i nazwiska polityków, urzędników państwowych i osoby publiczne w Niemczech za pośrednictwem darknetu – mówi dr Ines Peterson. – Anonimowo prowadził platformę, na której publikował między innymi listy nazwisk, wyroki śmierci, które sam wydał, oraz instrukcje dotyczące konstruowania materiałów wybuchowych.
W jaki sposób Martin S. miał przeprowadzić te zamachy? Liczył, że finansowo pomogą mu w tym inni ekstremiści, poznawani w darknecie. – Zbierał datki w kryptowalutach, które następnie miały być oferowane jako „nagrody” za zabicie wybranych osób – ujawnia rzeczniczka niemieckiej prokuratury. Na tym byłby koniec, gdyby nie fakt, że S. dysponował prawdziwymi danymi osobowymi polityków, w tym adresami zamieszkania. Skąd mógł wziąć takie dane? Pierwszy trop prowadzi do organizacji terrorystycznych. Już w latach 70. działający w Niemczech terroryści zdobywali adresy polityków, aby w przyszłości móc dokonać na nich zamachu. Tyle tylko, że od tamtego czasu zmienili się i politycy i terroryści. Metody jednak pozostały te same. Rząd niemiecki wielokrotnie podejmował polityczne decyzje, które nie podobały się ugrupowaniom terrorystycznym. Tak powstała hipoteza, że to właśnie z tych kręgów przekazano S. adresy polityków. Dowodów bezpośrednich na to nie ma, ale specjaliści od informatyki śledczej analizują zawartość komputera i telefonu S. Do postawienia zarzutu finansowania terroryzmu wystarczy to, że obiecywał pieniądze za zabicie polityka.
Jeden z niemieckich dziennikarzy rozmawiał natomiast z deputowanym do Bundestagu, który ujawnił, iż na jedno z posiedzeń komisji zajmującej się tajnymi służbami, zaproszony został oficer kontrwywiadu, który poinformował, że wywiad rosyjski prowadził w Niemczech zakrojoną na szeroką skalę operację hakerską, która miała na celu zdobywanie informacji o czołowych politykach, w tym ich danych wrażliwych, takich jak adresy, historie zdrowotne itp. Czy zatem to rosyjscy szpiedzy podrzucili te informacje S.? – Nie można wykluczyć takiego scenariusza – mówi emerytowany oficer polskiego wywiadu. – Wiadomo, że rosyjskie służby prowadzą działania sabotażowe w Europie i wszystko, co może wywołać chaos, jest im na rękę. Wątek domniemanych powiązań Martina S. z rosyjskimi specsłużbami bada wnikliwie BfV. Na razie nie znaleziono niczego, co mogłoby potwierdzić tę tezę i doprowadzić do rozszerzenia zarzutów postawionych Martinowi S. Drobiazgowe badania poczty i korespondencji w darknecie skłoniły śledczych do przyjęcia, że S. działał z pobudek ideologicznych – miał się stać wrogiem demokracji w jej obecnej formie.
Sam Martin S., przesłuchiwany przez oficerów, odciął się od jakichkolwiek kontaktów z terrorystami i obcymi specsłużbami. Twierdził, że nie miał i nie ma żadnych wspólników.