Na początku października zaniepokoiła mnie sugestia wytrawnego jak chardonnay recenzenta „Rzeczpospolitej” Jacka Marczyńskiego, pytającego z pewną taką nieśmiałością: czemu polskim kandydatem do Oscara jest film Agnieszki Holland o Kafce, a nie dzieło Kwiecińskiego o Chopinie? Zaniepokoiła mnie ta supozycja z dwóch powodów: albo ktoś w naszej kinematografii nie lubi Chopina, albo red. Marczyński filmu jeszcze nie widział. Formułuję taką tezę, gdyż obejrzałem go, w drugim dniu wyświetlania, w łódzkim Multikinie, w sali w jednej trzeciej wypełnionej. I choć film podobał się dzięki scenografii i teatralnemu rozmachowi, grze Eryka Kulma i innych, to wyszedłem z kina z przekonaniem, że film na Oscara się nie nadaje. Bo się nie udał, a nie mógł się udać, bo jest o niczym. Tak, oczywiście, jest o Chopinie, gruźlicy, romansie z George Sand, socjecie i umieraniu. Ale nie ma w nim tego, co w filmie najważniejsze: mocnej opowieści. Nie ma wciągającej akcji, bo nie ma dobrej opowieści, która jest istotą wybitnego filmu. Film Kwiecińskiego jest zlepkiem epizodów rzuconych w pyszne dekoracje. Nic w nim nie niesie historii, nawet muzyka jest tylko dekoracją. Metodą narracji zdaje się chaos i wyznanie wiary, że Chopin geniuszem był. Szyderczo gratulujemy także scenarzyście! „Film idealny na streaming: oglądasz, zapominasz. Proste. Szkoda” spuentowała Karolina Korwin-Piotrowska. A przecież wszystko było jak trzeba! 120 dni zdjęciowych, 260 aktorów, 5000 statystów, 300 historycznych pojazdów i sześć setek osób pracujących w produkcji. I co? I nic.
Subskrybuj