R E K L A M A
R E K L A M A

Listy do redakcji Angory (19.10.2025)

Listy nadesłane przez czytelników tygodnika Angora. Za wszystkie wiadomości dziękujemy i zachęcamy do dalszego kontaktu.

Fot. Domena publiczna

Nie należy ukrywać, czego się nie lubi… 

Odkrywam karty 

Ośmielony, a może nawet w pewnym sensie zachęcony przez Dyrektora Sławomira Pietrasa, by nie ukrywać, czego się nie lubi (Nie należy ukrywać, czego się nie lubi ANGORA 41/2025), postanowiłem powiedzieć o swoich fobiach oraz o nietolerowanych nawykach w zachowaniu innych. Na początek to, w czym z Panem Pietrasem jestem zgodny. Śpiewać, owszem, śpiewam, ale tylko na osobności. Natomiast śpiew zbiorowy uprawiam, tylko będąc „pod wpływem” i wtedy żadne fałszerstwa i kakofonia nie są w stanie mi przeszkodzić, bo ich po prostu nie wyłapuję. Z tańcem jest trochę inaczej. Inaczej też niż u Sławomira Pietrasa.

Ponieważ okazje do tańca zdarzają mi się też raczej nie w klubach AA, nie tańczę, gdyż żadna z pań nie chce zatańczyć ze mną po raz kolejny. Jeden taniec jest dla każdej partnerki dostateczną traumą. Jeśli chodzi o deminutywy, podzielając w pełni nielubienie ich przez dyr. Sławomira Pietrasa, rozwinę trochę temat. Są takie zdrobnienia, które, choć tak brzmią, są normalnymi imionami, jak chociażby Leszek czy Iza. W tej sytuacji ich posiadacze przedstawiają się naturalnie, a mając w pamięci, że nie wszyscy zdrobnienia lubią, dodają, że tak mają „w dowodzie”. Jeśli kogoś lubię, zdrabniam jego imię, nawet w rozmowie z osobą trzecią. I nie przeszkadza mi, jeśli ktoś inny tak robi. Natomiast zdrabnianie niektórych innych słów powoduje moje niezadowolenie, a już mówienie o „pieniążkach” wywołuje u mnie wręcz wściekłość, o czym wiele osób mogło się boleśnie przekonać. 

Też nie lubię, jak Pan Sławomir Pietras, zbyt długiej „listy płac” w napisach końcowych i podziękowaniach. W pewnym serialu widnieje na przykład na ekranie aż pięć pań od cateringu. Muszą dobrze i dużo jeść ci z ekipy, a przy okazji i te panie również się pożywią. To jednak chyba nie powód, by widniały jako twórcy filmu. Teraz o zaproszeniach, bo o tym chciałem napisać przede wszystkim. Sławomir Pietras pisze o tym, że istnieją mało eleganckie formy zapraszania i takie bolesne pominięcia w zaproszeniach. Przez pięć lat – wcale nie tak dawno, by nie było tego w annałach – byłem prezesem pewnego banku, który właśnie obchodził bardzo okrągły jubileusz. Gala była wielka, a feta jeszcze większa. Dziwnie się czułem, kiedy znajomi pytali, czemu mnie nie było na uroczystościach. Zdobywam się jednak na odwagę, jak radzi Sławomir Pietras, by mówić, że nie zostałem na obchody zaproszony. Ale co tam ja! 

W zaproszeniach pominięto również człowieka, który niemal przez jedną trzecią istnienia banku był w nim przewodniczącym rady nadzorczej. O dziwo, wcale nie jest mi raźniej z tego powodu. Przypadek dotyczy banku, który na swojej stronie internetowej chwali się tym, że nieustannie buduje swoją pozycję wśród klientów z Warszawy i okolic. Wysoko mierzą, ale każdy może przecież słowo „pozycja” rozumieć inaczej. ANDRZEJ ZAWADZKI

Ku pokrzepieniu serc?

Czytam komunikaty i pytania typu: „Kiedy będzie wojna?”. Bo już nikt nie pyta, czy ona do nas dotrze, a niemal każdy gotów jest podać datę, gdy wraże wojska zaleją nasz kraj. I co będzie? Masakra… NATO okopie się na sobie tylko znanych pozycjach, sąsiedzi odwrócą się od nas, udając zajętych swoimi sprawami. Ameryka będzie ciskała gromy, ale – jako że dzieli nas spora odległość – nieprędko dotrą one do zainteresowanych, a już na pewno nie przestraszą najeźdźcy, który będzie palił, grabił i mordował. Armia? Jaka armia! Przecież nie mamy kim obsadzić tych coraz droższych zabawek kupowanych za oceanem, a już na pewno nie możemy liczyć na patriotyczny zryw każący każdemu stawić się do dyspozycji naszych sił zbrojnych. Połowa rekrutów będzie szukała sposobów uniknięcia poboru, a pozostali po prostu nie są odpowiednio przeszkoleni. Przecież ten cały WOT to czysta propaganda… No i do tego mogą potraktować nas bronią, przy której covid okaże się niewinnym katarkiem. Ot, co nas czeka! To nie moja wybujała wyobraźnia, ale podsumowanie wiadomości zamieszczanych na oficjalnych, niezainfekowanych do końca przez ruskich hakerów platformach internetowych. 

O prasie nie wspomnę – bo tu można znaleźć jeszcze bardziej przerażające kwiatki. No i, od czasu do czasu, możemy trafić na niezmiernie poważnie traktowane (przez kogo?!) wynurzenia jasnowidza, np. pana Jackowskiego. Już przestałam się martwić o przyszłość, skoro uciułane grosze i tak szlag trafi (czytaj – ukradną mi je w majestacie prawa), a nieznana (ale już pewna!) epidemia pozbawi mnie jakiejkolwiek nadziei, że będzie jakieś „potem”. Czy naprawdę trzeba aż tak dołować społeczeństwo?

Nie potrzebujemy putinowskiej propagandy i jego wojny hybrydowej – sami doskonale wpędzamy się w stan, w którym zwyczajnie nie chce się nawet myśleć o obronie, o tym, że wcale nie musi spełnić się ten najczarniejszy ze scenariuszy. Czasami mam wrażenie, że komuś cholernie zależy na tym, by, jeśli ta oczekiwana wojna nie zmiecie nas z pięknej ziemi, przynajmniej zadusić w każdym najmniejszy przejaw nadziei, by po prostu nie chciało nam się już chcieć… Kiedyś karano za wpędzanie społeczeństwa w psychiczny dołek i nazywano to defetyzmem. Tych, którzy ów defetyzm szerzyli, ścigano z odpowiednich (srogich!) paragrafów. Ale wtedy nie brakowało ludzi, którzy mówili, że wcale nie musi być najgorzej, że możemy jeszcze odwrócić tę błędną drogę, że damy radę nie tylko wyjść z dołu, w jakim tkwimy, ale wręcz możemy wznieść się na szczyty.

Proszę nie myśleć, że oczekuję zapewnień, że nie oddamy ani guzika, a nasi piloci gotowi są pokonać nieprzyjacielską flotę powietrzną za pomocą drzwi od stodoły (na czymś takim podobno polski lotnik potrafił latać…). Coraz mniej wierzymy władzom, coraz chętniej słuchamy plotek i makabrycznych scenariuszy – im okropniejszych, tym bardziej wiarygodnych. Nie tylko młodym brakuje autorytetów (tu niech uderzą się w piersi starsi, bo to na nich spoczywa obowiązek przekazywania prawd i zasad, na których opiera się istnienie naszego gatunku). Brakuje ich nam wszystkim, także tym dojrzałym wiekowo i doświadczonym – dajemy się omamiać byle gównianej informacji, pozwalamy się straszyć każdemu nieukowi; za chwilę zgodzimy się, by okradał nas każdy, kto tylko tego zechce. Piszę ten list, bo muszę jakoś odreagować ten natłok złych i gorszych wiadomości.

Muszę spróbować jakoś uchronić tę resztkę optymizmu i wiary, że „jakoś” to się da jeszcze naprawić. Ale i tak w łatwo dostępnym miejscu leży w mieszkaniu egzemplarz mojej ukochanej ANGORY nr 39 z instrukcją „Jak się przygotować”. Do tej pory szukałam w tygodniku informacji, trochę humoru, odrobiny plotek, jakiegoś reportażu, kilku fajnych felietonów. No, a dziś będzie on mi pomocą w przygotowaniu sobie i bliskim plecaków „na wszelki wypadek”… A co, jeśli ja wcale nie chcę takiej ściągi?! ANNA MAJEWSKA, Łódź

Kompletne wariactwo

Brukselskie biurokraty nie dają o sobie zapomnieć. No bo bez nich cała Unia runie i kto wypłaci sowite diety posłom z parlamentu czy tłuste pensje pracownikom unijnych urzędów? Skąd Pawie, np. Rycho, dostaną zwrot kosztów za przejazdy wirtualnymi samochodami? No skąd, jak kasa zamieni się w ruinę? Toż to niemożliwe szykany. Zatem, urzędniki, kawka wypita, ciasteczka zjedzone – to do roboty. Zaczniemy od wymyślania, co by tu jeszcze zrobić, bo samochody spalinowe do likwidacji już wymyślono, szmaty do osobnych pojemników też już wymyślono…

Nie bój żaby, urzędniki zawsze coś wymyślą, czy będzie to potrzebne, czy do bani, to nie ma znaczenia, liczy się tylko pomysł. No i wymyślili obowiązkowe zbieranie plastikowych flaszek, puszek itp., a żeby to nie było banalnie proste, to nawymyślano cuda na kiju. A wystarczyło zajrzeć do historii PRL, gdzie jest przepis na prosty i tani sposób na zbieranie tzw. surowców wtórnych, który działał przez cały PRL i wszyscy byli zadowoleni. Ale widać, że urzędnicy brukselscy nie są zainteresowani ułatwianiem życia unijnym obywatelom. Tymczasem jest pilna sprawa do załatwienia – ochrona unijnego rynku przed Chińczykami.

Na rynkach pojawiła się spora liczba chińskich elektryków, których jakość jest porównywalna z europejskimi autami. Samochody z Chin już powodują coraz większe perturbacje na europejskim rynku, bo nie tylko są tańsze, ale znacznie lepiej wyposażone, w dodatku są dotowane przez rząd ChRL, co powinno być już nie dzwonkiem alarmowym, ale wawelskim Zygmuntem.

Lada moment nowo budowanym jedwabnym szlakiem popłynie do Europy rzeka tanich produktów z Chin, które, jeśli nic nie zrobimy, zrujnują naszą gospodarkę. Następnym problemem są coraz bardziej bezczelne działania Rosji, która testuje europejską obronę przeciwlotniczą, wysyłając coraz odważniej latające obiekty na europejskie niebo. NATO i UE poza okrzykami oburzenia nic nie robią. Tylko Turcja nie zawahała się ani chwili, zamieniając ruski samolot, który naruszył ich granice, w złom. 

Unio, zajmij się nareszcie sprawami, które mają kluczowe znaczenie dla milionów Europejczyków, zamiast maltretować nas bzdetami; jakimiś puszkami po piwie, flaszkami czy szmatami. R. PORĘBSKI

O dwóch za dużo!

Trudniej jest dzisiaj cokolwiek opublikować i nie narazić się na ostracyzm i oskarżenie o szerzenie kłamstw, jeśli posługujemy się wyłącznie mediami społecznościowymi jako źródłem faktów; niesprawdzonych, więc mogących być niewiarygodnymi. Każdy kraj, w tym i my, mamy służby specjalne. Ale czy zatrudnieni tam analitycy wiedzą, kto jest szpiegiem, tym naszym, tam, za granicą? Nie wiem. Dostarczają informacje, ale czy wiarygodne i skąd brane? Jeśli głównie z internetu, to źle. Pojawienie się internetu radykalnie zmieniło sposób, metody i środowisko działania służb specjalnych i szpiegów jako tzw. źródeł osobowych. Zwłaszcza w zakresie rozpowszechniania na wielką skalę (dez) informacji. Jeśli demokratyczne kraje tego nie okiełznają, przejmując kontrolę nad funkcjonowaniem mediów społecznościowych, to historia o rozpadzie (rozbiorze?) Polski może się potoczyć zupełnie inaczej. 

Nie tak dawno szef naszej dyplomacji raczył był powiedzieć, że nasza konstytucja z 1997 r. to taki samochód z dwiema kierownicami, komentując jej zapisy o prezydencie, któremu dano inicjatywę ustawodawczą. Po 10 latach jej demolki przez „Dudusia”, pod dyktando staruszka z Żoliborza, dołączył drugi przez niego namaszczony – Batyr/Nawrocki. Jawnie sabotuje Strategię Bezpieczeństwa Polski, którą „Duduś” swoim BBN-em w porozumieniu z Kosiniakiem-Kamyszem dopracowali. 

Nawrocki powiedział, że jej nie podpisze, bo: Zrobimy nowy dokument. A nowego nie ma i nie będzie, póki nie będzie nowego szefa BBN. Jest on bardzo ważny jako dokument ramowy, będący podstawą do szczegółowych opracowań we wszystkich resortach, województwach i samorządach, gdyż w nim jest nie tylko wojsko, lecz także wszystkie sfery bezpieczeństwa Polaków. I to jest ten pierwszy, najważniejszy w kraju hamulcowy.

Drugim hamulcowym, i to dosłownie, jest druga osoba w państwie – marszałek (jeszcze) Sejmu Szymon Hołownia. Nasz samochód Polska to auto z literą „L” na dachu, z jedną kierownicą, ale dwoma pedałami hamowania. Choć są niezbędne, to jednak im mniej używane na nauce jazdy do nabycia uprawnień bycia państwem demokratycznym – tym lepiej. Tak jednak nie jest. Hołownia, to nie tylko tchórz i przegryw. To zdrajca swoich wyborców, który zniszczył koalicję, przyczynił się do pierwszej i drugiej przegranej kandydata KO, doprowadził do zaprzysiężenia snusowego kibola, nieustannie podważa działania rządu, pluje na premiera i sabotuje działania koalicji – jak napisano w sieci i ja się z tym zgadzam. To kościelny opusdeowy podnóżek zbratany z pisowcami (spotykając się z Kaczyńskim nocą w „dziupli” Bielana). To najbardziej odrażający i fałszywy polityk w historii współczesnej Polski, chcący dorównać „Miśkowi”, czyli Michałowi Kamińskiemu. W ONZ szans nie ma, bo nie ma wymaganego wyższego wykształcenia. 

Trzeba mu natychmiast odebrać dostęp do informacji o wyższej niż dla posła klauzuli, aby gratisowo mieląc jęzorem jak popadnie w mediach społecznościowych, nie donosił do Putina. Mam nadzieję, że min. Gawkowski wie, jak to zrobić, a min. Siemoniak nie będzie mu w tym przeszkadzał… O! JAN

Działki

Obejrzałem w telewizji reportaż o rozpaczy ludzi, którym zabrano działki, na których uprawiali jakieś warzywa i rośliny ozdobne. Warszawa leży na terenach płaskich jak stół, więc z pewnością nie brakuje terenów pod zabudowę, a administracja powinna odpowiednio wcześniej uzbroić teren, wytyczyć drogi, czyli podjąć wszelkie działania sprzyjające rozbudowie miasta.

Tymczasem ktoś podejmuje decyzję o odebraniu ludziom ich marzenia, ich duszy, bo kto nie posiadał nigdy kawałka gruntu, na którym corocznie dokonuje się cud odrodzenia przyrody, ten nie rozumie świata, na jakim żyje. Nie przyjmuję tłumaczenia, że teren był prywatny i jako taki mógł być sprzedany deweloperowi. Gdyby władze miasta nie zezwoliły na zabudowę w tym miejscu, to żaden budowniczy nawet nie pomyślałby o wykupie tych gruntów.

Uczyniono ludziom ogromną krzywdę. Żadne odszkodowania nie wyrównają strat, nie wynagrodzą ich pracy i utraty tego kawałka gruntu, na którym pozostawili swoją duszę. Ja mieszkam na wsi z wyboru, bo lubię takie środowisko i otoczenie przyrody i wiem, czym jest radość patrzenia, jak z nasionek wyrastają łodygi, a później owoce i nie ma takiego smaku żaden owoc na świecie, jak ten przez siebie wyhodowany. W pobliskim miasteczku działkę miała moja siostra, więc widziałem, ile czasu i pracy poświęcała na uprawę tego skraweczka gruntu (3 ary) i jaką oazę piękna stanowił. Ludzie, którzy decydują się na posiadanie działki, stają się lepsi i o to powinniśmy dbać. 

Mam nadzieję, że włodarze miast, bo zakusy na grabież terenów działkowych są niemal wszędzie, wezmą pod uwagę nie tylko czysty biznes, ale też to, co jest radością życia obywateli, a te dodatkowe tony żywności również nie są do pogardzenia. WŁADYSŁAW GÓRNY

Tego nie da się zamieść pod dywan

Sto tysięcy tzw. wcześniejszych emerytów rozpoczęło batalię w sądach, ponieważ wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 4 czerwca 2024 r. w ich sprawie nie został opublikowany. Tym razem nie spieszy się z publikacją rządząca Koalicja 15 października, więc zdaniem ZUS sprawa nie istnieje. A dotyczy ona osób uprawnionych do przejścia w stan spoczynku po roku 2009 z powodu pracy w warunkach szkodliwych dla zdrowia. W tym czasie likwidowano masowo wiele zakładów pracy i możliwość otrzymania nawet zaniżonych świadczeń była cenna. Nikt jednak tych emerytów nie poinformował, że mimo kontynuacji pracy aż do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn pełnej emerytury i tak nie dostaną. Prośby o przeliczenie pełnych emerytur ZUS masowo oddala z nieukrywaną satysfakcją. Po tych, którzy wywalczyli już należne im prawa, czyli tzw. emerytach czerwcowych, szykuje się kolejna fala rozpraw sądowych.

Pierwszy korzystny werdykt już wydał Sąd Okręgowy w Bielsku-Białej wyrokiem z dnia 25 marca 2025 r., a potwierdził go Sąd Apelacyjny w Katowicach. Chodzi o ludzi starych, schorowanych, okradanych od lat przez państwo. Może im nie wystarczyć czasu na dochodzenie swoich roszczeń. Powinni jednak zwrócić się do ZUS z wnioskiem o przeliczenie emerytury, gdyż od tej daty będzie rosło zadłużenie wobec pokrzywdzonych. LUCYNA

Ku przestrodze naiwnych

Wydarzenie, o którym chcę napisać, miało miejsce kilka miesięcy temu, ale pamięć o nim wciąż nie daje mi spokoju. A zatem tak oto wyglądał mój świąteczny spacer. Wysiadam z pociągu relacji Częstochowa – Gliwice ok. 18.45. W końcówce wagon półpusty. Pojedyncze osoby wysiadają w Rudzie i w Zabrzu. Mam za plecami mężczyznę, który idzie tuż za mną. Zapytany, „czy się znamy?”, potwierdza (jakoś go nie kojarzę, w wagonie nie siedział koło mnie). Gdy pytam, czemu nie idzie obok mnie, tylko za moimi plecami, słyszę: „Bo tak lepiej”. Idziemy więc, mam go stale za sobą – mój „alarm” jeszcze nie zadziałał. W Centrum Przesiadkowym wsiada do tego samego autobusu (znowu nie siada obok mnie).

Kiedy wysiadam i idę na ul. Floriańską, mam go wciąż za sobą. Krótka wymiana zdań. Niby od niedawna mieszka po sąsiedzku, na moim osiedlu (nie wymienia mojego adresu i nie podaje swojego). Stale idzie tuż za moimi plecami. Ja ciągnę małą walizkę, czasem odpoczywam, a wtedy on też przystaje.

Na zakończenie spaceru chce do mnie „wstąpić na kawę”. Mój niepokój narasta, nareszcie włączył mi się alarm najwyższej kategorii. Dochodzimy do osiedla. Mam szczęście – do skrzyżowania zbliżają się dwie panie, a w zasięgu wzroku, bardzo blisko, trzyosobowe towarzystwo z mężczyzną ok. pięćdziesiątki. „Mam szansę” – myślę i mówię: „To jest osiedle Obrońców Pokoju, jeśli pan tu mieszka, to już pan trafi do swojego domu. Ja z panem nie zrobię wspólnie już ani jednego kroku. Proszę odejść”. Zrywa mi wtedy okulary (mam silne szkła) i zakłada sobie (może to mnie uratowało). Wyrywa mi walizkę (bezskutecznie). Krzyczę: „Ratunku!”. Podbiegają dwie panie. Trójka z mężczyzną przygląda się z daleka (gdyby mężczyzna podbiegł, moglibyśmy policji podać złodzieja „na tacy”). Zdołałem odebrać okulary, nie puściłem walizki. W szoku, razem z paniami, nie byliśmy w stanie zatrzymać napastnika.

I tak zakończył się mój świąteczny spacer. Panie odprowadziły mnie do domu – jeszcze raz serdecznie dziękuję im za pomoc i opiekę. W domu po krótkim wahaniu zgłosiłem incydent policji. W wywiadzie przekazałem wszystko, co potrafiłem. A teraz przekazuję przebieg tego zdarzenia jako ostrzeżenie dla naiwnych i ufnych, do których i ja się zaliczam.

Zbliżam się do dziewięćdziesiątki (podobno na tyle nie wyglądam), ale coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Analizując to zdarzenie, dochodzę do wniosku, że miałem do czynienia z absolwentem akademii złodziejskiej, który (zadanie dyplomowe?) miał okraść ofiarę w jej mieszkaniu. Dowodzi tego fakt, że na pustych uliczkach miał dużo okazji, by ukraść mi walizkę. To, co nastąpiło, było chyba gestem rozpaczy – mieszkania nie ograbił, ale starał się i ma walizkę. Może się mylę? Teraz próbuję wrócić do normalności i może się to w końcu uda. Tłumaczę sobie, że byłem przypadkowym „kozłem ofiarnym” w przypadkowych okolicznościach zaatakowanym przez przypadkowego złodzieja. CZYTELNIK 

2025-10-16

Angora