Przywitanie z bronią. Polska obronność zakrawa o parodię

Tylko jednej z książek, jakie pisałem, nie doprowadziłem do końca mimo znacznego już zaawansowania.

Fot. Wikimedia

Wydawnictwo Czerwone i Czarne zażyczyło sobie wspomnień różnych ludzi wziętych w kamasze i zacząłem je kompletować; wśród nich trafiło się też parę perełek, których niewydania do dziś żałuję. Choćby pysznych anegdot ze studium wojskowego snutych mistrzowsko przez Marka Kondrata czy brawurowej opowieści Jurka Owsiaka jako pacyfisty migającego się przed wojskiem w szpitalu psychiatrycznym.

Lech Wałęsa – cały on – początkowo nieufny, tak się w trakcie opowiadania rozwinął, że wyrósł w nim na kaprala, dzięki któremu dywizja w ogóle mogła funkcjonować, bo tylko on znał się na alfabecie Morse’a, którego uczył wszystkich. Znany malarz Stasys Eidrigevičius jeszcze na Litwie został wcielony na dwa lata do Armii Czerwonej, co jednak wspominał… z dużym sentymentem, bo przez cały czas rysował tam tylko jakieś transparenty.

Kiedy zgromadziłem te opowieści, w Polsce zniesiono obowiązkową służbę wojskową i zaczęły mieć wydźwięk jak przebrzmiałe wspominki starych nie-wiarusów. Ostatecznym gwoździem do trumny książeczki stało się to, że nie udało mi się pozyskać dla niej Anny Grodzkiej, która w swym poprzednim, męskim wcieleniu doświadczyła też wcielenia do armii, do łódzkiej szkoły oficerów politycznych, o czym nie chciała jednak opowiedzieć za żadne skarby. Próbowałem różnych sztuczek, nawet wpłynięcia na nią przez Janusza Palikota, w którego klubie była wówczas posłanką, jednak na przeszkodzie stanęła przyjęta przez nią wówczas nieugięta strategia wizerunkowa, aby mówić tylko o tym, co uznawała za jakoś korzystne dla siebie. Bez świadectwa i perspektywy takiej osoby jak ona koszarowa rzeczywistość wydała mi się jakoś szczególnie niepełnowymiarowa.

Przez lata tematyka służby w wojsku stawała się coraz mniej ważna i ruszająca kogokolwiek, aż nagle okazało się, że znowu stanęła w centrum uwagi. Tyle że dziś musiałaby ją podjąć zupełnie inna książka, na pewno nie w formie niegdysiejszych anegdot i raczej niewesoła. Te dwa różne podejścia zestawił Marek Rabij w Tygodniku Powszechnym: na przestrzeni lat płynnie zmieniliśmy się z państwa, w którym – często groteskowo – ale wszystko było wojskiem, w krainę, w której nie zostało z niego nic. Niech za ilustrację poprzedniego nasycenia kraju militaryzmem wystarczy „charakterystyczna klapa z przodu” jeżdżących po polskich bezdrożach autosanów, która była jednak tylko udawaną dla zmyłki przykrywą silnika, a naprawdę „w zamyśle projektantów miała służyć do wkładania noszy z przewożonymi rannymi”, kiedy wybuchnie wojna.

Przy budowie szkół tysiąclatek dowództwo obrony cywilnej miało tyle do powiedzenia, że wymusiło wejścia do klas na tyle szerokie, aby zmieściły się w nich w razie potrzeby szpitalne łóżka z przewidywanymi ofiarami. Zasada, jaka dziś wywoływałaby święte oburzenie, rozstrzygała o tym, aby na studiach lekarskich połowę miejsc zarezerwować dla chłopców, co jednak nie było skierowane przeciwko kobietom, a miało zapewniać państwu absolwentów w każdej chwili gotowych do powołania do wojska.

Nieprzystawalnością z tamtych czasów pozostały dotąd obowiązujące przepisy nazywające transseksualistów „obojnakami” i uznające ich za niezdolnych do służby wojskowej. Niepowoływanie do niej „posiadaczy szpecących tatuaży na twarzy, szyi i przedramionach”, jednoznacznie oznaczających kiedyś przeszłość więzienną, eliminuje akurat tych prawdopodobnie jedynych dziś się najbardziej nadających. Zupełnie zmienił swój charakter przepis o niebraniu do wojska osób przyznających się do problemów psychiatrycznych, na co kiedyś ze wstydu decydował się mało kto, a które u młodego pokolenia diagnozuje się częściej, niż się ich nie diagnozuje. Oznacza to, że dziś już prawie każdy zostanie zwolniony z wojska jak Owsiak.

Prawdą jest, że lekcje „przysposobienia wojskowego”, kiedy były obowiązkowe, przypominały rodzaj parodii, tylko że dziś szkoła uczy w to miejsce jedynie, jak się w razie czego modlić. Wyzbywanie się wszystkiego, co pomogłoby przetrwać krajowi w razie jakiegokolwiek zagrożenia, zaszło już tak daleko, że nie ma nawet schronu dla prominentów, co pokazuje, że nawet oni pogodzili się z tym, że nie przeżyją.

Co najpierw zrobiono po ataku na World Trade Center 11 września 2001 roku w Ameryce? Na kilkanaście godzin zamknięto Busha w jakimś bunkrze. U nas przywódców musiano by ukryć chyba w Smoczej Jamie. Aby nas rozłożyć, nie trzeba nawet od razu ataku obcych wojsk, a zwykłej większych rozmiarów katastrofy naturalnej. Tutaj zaznacza się jeszcze inne pomieszanie frontów, niemal atmosferycznych: to ci, którzy wieszczą znikanie całych kontynentów pod wodą w pakiecie występujące razem z tym, że wody tej nie będzie, bo cała wyschnie itd., są największymi zwolennikami maksymalnego naszego rozbrojenia i demobilizacji, co miałoby tej planecie pomagać.

Tyle że jeśli na poważnie potraktować ich wizje przyszłości, powinniśmy się właśnie na nie dopiero uzbroić, budować umocnienia, zabezpieczenia i fortyfikacje, szkolić się w jednostkach paramilitarnych i samoobronnych oraz na potęgę ćwiczyć manewry obronne. Jest to dokładnie przeciwne do tego, do czego nawołują, a nawet wymuszają ruchy ekologiczne, nie tylko niebudujące żadnych tratew ratunkowych, ale nawet niedające ściąć na nie jednego drzewa. Pewnie, że fajnie jest widzieć i opisywać wojsko tak jak Szwejk. U nas stoi on jednak akurat na rynku w Przemyślu, dokąd ruskim najbliżej.

2024-03-10

Michał Ogórek